Felietony i komentarze

wtorek, 25 czerwca 2013

Więcej arabów?


Sprawa przyłączenia Turcji do Unii Europejskiej ciągnie się już prawie dwadzieścia sześć lat. 14 kwietnia 1987 roku nadeszła z Ankary oficjalna aplikacja o chęci przystąpienia do Wspólnoty. Sprawa jednak toczy się dalej, budzi kontrowersje – nierzadko te same od dziesięcioleci – a rozwiązania jak do tej pory nie widać. I choć wydawałoby się, że eurokraci nie są w stanie odmówić nikomu, kto gwarantowałby rozszerzenie się ich wymarzonego superpaństwa, to rzeczywistość jest inna. Odmówiono bowiem Maroku i Wyspom Zielonego Przylądka, choć członkostwo tych krajów aktywnie rozważano, jakby w ogóle leżały one w Europie...
Dlatego też w przypadku Turcji niezbyt mocnym argumentem jest to, iż leży ona w ogromnej większości na terenie Azji. Geograficzne przesłanki nie mają zatem większego znaczenia, a przesłanki historyczne są jeszcze mniej pewne. Turcja bowiem (wówczas jako Imperium Osmańskie) zajmowała swego czasu (ok. XVII wieku) Attykę, Bałkany (aż pod Wiedeń) oraz Krym (choć w tym wypadku nie bezpośrednio, a przez swoich lenników – Tatarów). Kolejną przesłanką historyczną jest również wpływ, jaki wywarła Turcja na kraje ówczesnego świata. Miało to na tyle ogromne znaczenie, że już w XVI wieku Francja podpisała z Osmanami traktat pokojowy przeciwko Habsburgom, co niejako zapoczątkowało stawianie własnych politycznych korzyści ponad sprawami cywilizacyjnymi (czego jednak nie można wrzucić do worka z międzynarodowymi przestępstwami bez głębszej analizy). Niemały wkład wniosła również Turcja chociażby w kulturę bałkańską albo przez swych kupców handlujących aktywnie przede wszystkim z państwami włoskimi.
Dodać także warto, iż Turcja – przeciwnie do innych krajów o arabskim rodowodzie – odrzuciła prawo szariatu w 1924 roku poprzez obalenie kalifatu. Od tamtej pory państwo tureckie przypomina bardziej laicki model republik europejskich (z alfabetem łacińskim, kalendarzem gregoriańskim i typowo zachodnim strojem) niż tych ze Wschodu. Jednakże na tym podobieństwa w zasadzie się kończą. Dalej zaczyna się bowiem przepaść różnić i podziałów – od spraw religijnych począwszy, a na cywilizacyjnych skończywszy.
Kwestia ,,islam turecki a europejskie chrześcijaństwo” stała się jednym z podstawowych argumentów eurokratów przeciwko przyjęciu Turcji do UE. Dziwaczne to jednak sformułowanie, bo przecież niedługie poszukiwania wystarczą, by się upewnić, że rządcy z Brukseli dawno już odrzucili wszelkie wartości cywilizacji łacińskiej, której przecież Kościół katolicki i sam katolicyzm jest twórcą. Zerwano z wszelkimi przejawami transcendencji, rezygnując między innymi z odniesienie do Boga w preambule do Traktatu Lizbońskiego. Żaden to zatem argument w ustach tych, którzy wyparli się religijnej spuścizny Europy i na co dzień zajmują się aktywnym promowaniem sodomii. Owszem, nie sposób odmówić niektórym europosłom (często tzw. ,,federastom”) wiary – często może nawet gorliwej. Mimo to pytanie pozostaje: gdzie byli ci wszyscy, kiedy forsowano preambułę do Traktatu Lizbońskiego? Gdzie byli – i są – ci wszyscy, kiedy we Francji, Holandii, Belgii, Szwecji, Hiszpanii i Niemczech gwałci się prawa rodziny, oddając je związkom sodomitów? Podnoszą oni krzyk tylko wówczas, gdy na Węgrzech Orban wpisuje do Konstytucji prawdziwie chrześcijańskie zasady. Dlatego też tezę podtrzymuję – niech nie próbują udawać ci wszyscy bezbożnicy pobożnych, kiedy zaczynają naciskać ze Wschodu Turkowie.
Wbrew tym wszystkim potyczkom na argumenty między zwolennikami i przeciwnikami przystąpienia Turcji do Unii sytuacja pozostaje obecnie dość jasna: aplikacja Turcji albo zostanie odrzucona, albo się odwlecze, a to za sprawą dwóch zasadniczych spraw – ciągłej okupacji Cypru północnego przez tureckie wojska oraz problemu z Kurdami (zarówno jego obecnego wymiaru, jak i przeszłości, która rzuca na demokrację turecką – tak przecież usilnie wymaganej przez eurokratów – mroczny cień). Nie pomogły tym bardziej niedawne protesty w Stambule, wymierzone przeciwko rządom premiera Erdogana, mimo że obyło się bez – zapowiadanej przecież – interwencji policji i ulicznych starć z demonstrantami. W odpowiedzi Komisja Europejska zamierza przyjrzeć się reformom, które rząd Erdogana zapowiedział uczynić. Po zdaniu szczegółowego raportu rozmowy z Turcją zostaną wznowione w październiku.
Sprawa turecka ma jeszcze jedną stronę medalu. Przyłączenie do Unii państwa, które graniczy z Syrią czy Iranem może przyczynić się do łatwiejszego przekraczania unijnej granicy przez terrorystów. Ponadto państwom członkowskim zagrozić może również fala nielegalnych imigrantów, z którymi w przyszłości mogą być spore problemy, skoro zachodnia Europa momentami drży od natłoku przybyszów jak najbardziej legalnych.

wtorek, 11 czerwca 2013

Kto przeciw Unii?


Ostatnie badania przeprowadzone przez CBOS wskazują wyraźnie, że idea polskiego uczestnictwa w Unii Europejskiej jest wciąż silna. Oczywiście, wyraźnie jawi się spadek tych, którzy jeszcze we Wspólnotę wierzą (jest ich obecnie około 73 % - najniższy wskaźnik od akcesji Polski do UE), a z kolei rośnie wyraźnie liczba przeciwników (aktualnie 19 %). Ponadto mamy około 8 % niezdecydowanych. Mimo wyraźnych tendencji eurosceptycznych Unia Europejska trzyma Rzeczpospolitą swymi mackami wystarczająco mocno, by można było w ogóle podejmować dyskusję o dołączeniu do strefy euro, gdzie wszyscy doskonale wiemy, jak wielkim absurdem jest ten pomysł.
Warto podkreślić jeszcze jeden szczegół, który rzuca się w oczy podczas śledzenia raportu CBOS-u. Mianowicie: regres eurosceptycyzmu rozpoczął się mniej więcej od kwietnia 2004 roku... czyli niemalże od momentu przystąpienia Polski do UE. Obserwujemy właśnie w tym momencie przyrost optymistów oraz gwałtowny spadek sceptyków. Dlaczego? Przyczyna była oczywista: pieniądze przeznaczone na kampanie polityczne zostały oddane WYŁĄCZNIE euroentuzjastom, zaś przeciwnicy musieli walczyć sami – biegać z ulotkami drukowanymi na własny koszt, agitować na własny rachunek. Do tego telewizja o nich milczała. Obecnie budzą się różnego rodzaju ruchy medialny, stawiające wyraźny opór państwowemu monopolowi telewizyjnemu (Telewizja Trwam, TV Republika). Powstają także nowe czasopisma, które zdobywają rzesze czytelników, a działający w nich dziennikarze potrafią postawić się nawet poczynaniom, jakim dopuścił się pan Hajdarowicz wykupując czasopismo ,,Uważam Rze”. Opinia publiczna zdecydowanie podniosła się z kola, na które padła swego czasu przed Gazetą Wyborczą i Michnikiem.
Niestety takich prądów nie było w 2004 roku, więc wszelkie próby podejmowane przez eurosceptyków upadły, choć często podejmowane były również w kręgach partyjnych. Aktywnie w tym względzie działała głównie Liga Polskich Rodzin. Skoro jednak znamy już sondaże i podejście do sprawy zwykłych obywateli, to warto zapewne przyjrzeć się również, jak ten sam problem stoi w perspektywie partyjnej.
Zacznijmy zatem z lewa. Tutaj sytuacja wydaje się klarowna – poczynając od SLD, a na PO (którą niektórzy marzyciele wciąż uważają za prawicę) skończywszy wszyscy deklarują aktywne uginanie karków i kolan przed nieudolnymi (jakby nie patrzeć) rządcami z Brukseli. Na oficjalnej stronie Sojuszu przeczytać możemy ich preferencje na temat polityki zagranicznej, które w zasadzie można by streścić w jednym zdaniu: słuchajmy się Brukseli. O ,,palikociarzach” nawet nie ma co wspominać – szczególnie po uruchomieniu projektu ,,Europa Plus”, mającego na celu oddanie zwierzchnictwa nad państwem polskim eurokratom (czyt. Niemcom), hańbiąc przy tym setki lat polskiej historii. Z kolei jeśli chodzi o Platformę, to sytuacja nijak się nie zmieniła – Donald Tusk we wszystkim usłucha swojej ukochanej Anieli. Notabene mamy tu do czynienia z interesującym precedensem, bowiem sytuacja przypomina do złudzenia tę z XVIII wieku, kiedy to król Stanisław August Poniatowski kulił się przed pomarszczoną ręką carycy Katarzyny II. Często króla Poniatowskiego uznaje się za zdrajcę, choć przecież powszechnie wiadomo, że uczynił on liczne reformy (z Konstytucją 3 maja na czele), mające na celu odbicie Rzeczpospolitej od dna. Tymczasem Donald Pierwszy (ale i ostatni) poza naśladowaniem nieudolnej strony życia króla Augusta nie zrobił nic.
Przejdźmy zatem na prawo. Tutaj, tuż za rozmytą granicą, sytuuje się PiS (według niektórych nie-prawica). Warto przypomnieć, że to właśnie PiS wprowadził Polskę do Unii, a Traktat Lizboński podpisał sam prezydent Lech Kaczyński. Obecnie również nie wydaje się, by partia prezesa Kaczyńskiego porzuciła chęci wypełniania rozkazów, jakie płynął do nas niemal co dnia z Brukseli, a przy najmniej takie stanowisko określił rzecznik PiS-u, pan Adam Hoffman. Nie ulega wątpliwości, że Prawo i Sprawiedliwość jest obecnie najsilniejszą partią opozycyjną (ostatnie badania wskazują, iż poparciem przebija także Platformę), a w tak ważnej sprawie jak suwerenność państwa polskiego zajmuje stanowisko niemal równe rządzącemu obecnie PO. Nie przekonuje ich widocznie narost biurokracji czy ideologicznych ,,nowinek”, jakie płyną z zachodu (że o bezrobociu i kolosalnym deficycie budżetowym nie wspomnę). Pośrednie stanowisko zajmuje Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, odrzucając Traktat Lizboński, próby federalizacji Europy oraz pakty fiskalny. Wystąpienie z Unii, a nie tylko łudzenie się, co do szansy jej odmienienia (wszak pełną władzę mają w teorii komisarze – ludzie dobieranie poprzez kooptację, nie zaś wybory) głoszą takie partie, jak UPR czy Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego. Pierwsza jednak już zrezygnowała z kandydowania na rzecz drugiej. A druga przypomina bardziej elitarny klub fanów pana Korwin-Mikkego aniżeli faktyczną partią, usiłująca wygrać wybory.
Ponadto na prawicy tworzy się nowa siła, która już w sondażach otrzymuje około 2 %, chociaż obecnie jeszcze daleko od tego, by uformowała się w konkretną partię polityczną. Mowa tu o Ruchu Narodowym, który to jako jedyny w zasadzie ogłasza za swój cel ideowy wystąpienie z Unii Europejskiej, a przynajmniej zdecydowanie sprzeciwia się obecnej pozycji Polski wobec UE oraz wypowiedzenie Traktatu Lizbońskiego. Na Kongresie, który odbył się w ostatnią sobotę, głos zabrał między innymi Artur Zawisza, były poseł PiS, podkreślając założenia ideowe Ruchu, mające na celu reformę stanowiska Rzeczpospolitej co do Wspólnoty. Przypomniał także o akcji ściągania z urzędów unijnych flag, jaką podjęli narodowcy podczas tegorocznego święta 3-go maja.
Mimo wszystko dwa najbardziej eurosceptyczne grupy, jakimi są Ruch Narodowy oraz Kongres Nowej Prawicy, stanowią siłę zbyt małą, by realnie zagrozić aktualnie rządzącej Platformie czy równie prounijnemu PiS-owi. Odzwierciedla to zapewne obecne stosunki do UE w Polsce wszystkich obywateli. Buduje nadzieję jednak fakt, że eurosceptycyzm rośnie w siłę.


Polecam dział video i fragment wystąpienia pana Artura Zawiszy. 

sobota, 8 czerwca 2013

I co z tą Grecją?


Odwykliśmy już zapewne od telewizyjnych informacji o zamieszkach w Atenach bądź Salonikach, ale czy to znaczy, że problem grecki się zakończył? Absolutnie nie! W ogóle Unia Europejska raczej nie posiada właściwości rozwiązywania problemów, a tym bardziej, gdy niektóre mogą wyjść na rękę Niemcom.
Program ,,ratowania Grecji” został zapoczątkowany trzy lata temu, w roku 2010. Zdawać by się mogło, że po blisko trzech latach greccy rządcy pokonają wreszcie trudności (w końcu są dalekimi potomkami filozofów pokroju Arystotelesa i Platona). Sytuacja jednak się nie ustabilizowała. Ba! Wszystko wskazuje na to, że jest jeszcze gorzej niż było.
5 kwietnia bieżącego roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy przeznaczył kolejny pakiet pomocowy dla Grecji w wysokości 1.7 miliarda euro (!). Co ciekawe wstępny projekt został nieoczekiwanie zmieniony i do Aten trafiło kilkakrotnie więcej pieniędzy – 6.6 mld euro. MFW nie podał żadnego wyjaśnienia do nagłej zmiany planów, lecz sytuacja obyła się bez większego medialnego echa. Tymczasem objawy problemu wskazują wyraźnie, iż problem grecki faktycznie jest ,,never ending story”, jak to swego czasu określił prof. Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha, dodając przy tym, że Grecja będzie tak długo ratowana, jak długo nie będzie trzeba ratować Francji, Hiszpanii, Irlandii czy samych Niemiec.
Na tym jednak nie kończy się historia. 5 czerwca, czyli zaledwie 3 dni temu, MFW opublikował raport na temat stanu gospodarki Grecji. Przyznać trzeba, że problem został przedstawiony raczej pozytywnie i mógłby przelecieć niezauważony obok nosa obserwatorów, gdyby nie zdecydowany sprzeciw Komisji Europejskiej, która informacje zawarte w raporcie zdementowała. KE ujawniła następujące dane: na lata 2009-2012 spadek greckiego PKB wynosił 5.5 %, zaś na sam rok 2012 spadek odnotowano na 17 %. Podobnie rzecz ma się z bezrobociem, które zamiast oczekiwanego 15 % spadło do aż 25 %. Co to oznacza? Nic bardziej oczywistego ponad to, że trzyletnie ratowania Grecji i wydanie na ten cel blisko 270 mld euro spełzło na niczym, ponieważ sytuacja wygląda niemal dwukrotnie gorzej niż przed wdrożeniem programu pomocowego. Wniosek nasuwa się sam: Grecja już zbankrutowała, a Unia stara się tylko przedłużyć agonię w celu utrzymania stabilności strefy euro – programu wyłącznie politycznego, nie mającego z ekonomią nic wspólnego.
Ale co to właściwie znaczy: Grecja zbankrutowała? Odpowiedź jest prosta. Pewnego słonecznego dnia zbiorą się smutni panowie w Atenach i padnie wśród nich rozkaz, że należy wysłać do banków, w których zaciągnięte są pożyczki komunikat, iż wspomniane długi po prostu nie zostaną zapłacone. Co dalej? Banki stracą przez to miliardy euro, które przecież nie wzięły się z powietrza, a zostały zwyczajnie zabrane z kont uczciwych obywateli Niemiec, Francji, Hiszpanii, Irlandii... i Polski. Tak jest, Szanowni Państwo, ponieważ pieniądze wpłacane przez nas do naszych ukochanych banków znikają w zasadzie zaraz po ich wpłaceniu i przekazywane są na kredyty – między innymi dla Grecji. Łatwo się teraz domyślić, do czego dojdzie, kiedy banki nie dostaną zwrotu pożyczki.
Teraz zmniejszmy nieco skalę problemu. Weźmy jakąś drobną firmę, np. wytwórnię pończoch, która nagle przestała być wypłacalna. Co robi bank? Najmuje komornika, a ten z kolei zajmuje posiadłości należące do tegoż producenta pończoch i sprawa jest rozwiązana. Oczywiście, banki nie mogą ot tak zająć posiadłości państwa greckiego. Warto zatem cofnąć się z rozważaniami na sam początek i przypomnieć o pakiecie pomocowym dla Grecji, który zorganizowała Unia Europejska, a w szczególności... Niemcy. Jeśli banki nie mają żadnej siły sprawczej, by zajęć zbrojnie (bo tylko taka możliwość wchodzi w grę) terytorium Grecji, to Niemcy jak najbardziej są do tego zdolne. I z tego powodu wysyłają kolejne ,,pomoce” dla Aten, organizują kolejne zbiórki pieniędzy, przez rzucając grecki dług z bankierów na panią premier Angelę Merkel i jej rząd. Kto wie, może wszystko dobrze się skończy. A jeśli nie to możemy być wkrótce świadkami desantu niemieckich komorników (naturalnie uzbrojonych w czołgi) na wybrzeża Krety albo Rodosu.

sobota, 1 czerwca 2013

Europa podnosi krzyk


Od kilku dni Wielka Brytania jest na oczach całego nieomal świata, a już z pewnością całej Europy. Wszystko to za sprawą tragicznego wydarzenia, jakim był mord brytyjskiego żołnierza, dobosza pułku fizylierów, Lee Rigby'ego. W 48 godzin po tym tragicznym wydarzeniu komisariaty policyjne zalała fala doniesień o aktach ,,islamofobii”, a wkrótce ulicami przeszły liczne demonstracje, potępiające wszelkie akty terroru ze strony islamskich ekstremistów. Premier Wielkiej Brytanii, David Cameron, w dość lakonicznych słowach przedstawił swoje stanowisko, zaznaczając przy tym, że nie potępia społeczności brytyjskich muzułmanów. Dodał również, że ,,w samym islamie nie ma nic, co uzasadniałoby ten okropny akt”. Cameron wyraził także uznanie dla bohaterskiego zachowania Ingrid Loyau-Kennett, która próbowała rozmawiać z zabójcami młodego żołnierza i odebrać im broń.
Trzy dni po zabójstwie Lee Rigby'ego, 25 maja, około godziny 18.00 we Francji doszło do podobnego zamachu. Jeden z antyterrorystów patrolujących paryską stację kolei został zaatakowany przez ,,brodatego mężczyznę pochodzenia północnoafrykańskiego” - jak donosi francuska prasa. Napastnik kilkakrotnie dźgnął nożem policjanta i zbiegł. Ranny został przewieziony do szpitala. Na szczęście, mimo ciężkich obrażeń, przeżył atak.
W całej Europie, również w Polsce, powtarzają się doniesienia prasowe, a pomiędzy obywatelami rosną antyislamskie nastroje. Nabiera nowego pędu debata na temat rosnącej liczby wyznawców Proroka (jak zwykłą się ich potocznie określać) w krajach europejskich, budzą się coraz ostrzejsze, coraz bardziej krytyczne głosy. Tymczasem niewielu pozwala sobie trzeźwo spojrzeć na zaistniałą sytuację. Warto zaznaczyć, że zabójstwo w Wielkiej Brytanii stanowi zaledwie cień tego, co uczynił Adres Brevik w Norwegii, mordując z zimną krwią 77 osób. Proces skazujący zamachowca na zaledwie 21 lat więzienia (choć ten w żaden sposób nie wyznał skruchy) jakoś nie odbił się szerszym echem pośród europejczyków. Z kolei zbrodniczy wyczyn arabskich fanatyków w Wielkiej Brytanii – bez wątpienia godny potępiania i wyroku sądowego – budzi liczne głosy krytyki nie tyle wobec samych zamachowców, co wobec islamu w ogóle, chociaż nie dorównuje okrucieństwem czynowi Brevik'a. 
Warto uzmysłowić sobie, czym tak właściwie był ów brytyjski akt terroryzmu. Nie byłbym w stanie uwierzyć nikomu, kto zaświadczałby mi, że może ot tak wyjść na ulice i zamordować nożem zwykłego, niewinnego człowieka (próbując tasakiem uciąć mu głowę), a do tego później z pełnym spokojem udzielić wywiadu przed kamerami. Bez znaczenia czy jest muzułmaninem, chrześcijaninem czy buddystą. Do podobnego czynu trzeba być w odpowiedni sposób urobionym psychicznie przez odpowiednich ludzi (zaś islam sam w sobie do czegoś podobnego nie usposabia). Uważam zatem, że Michael Adebowale (ten, który po zabójstwie rozmawiał z obserwatorami) był kimś na kształt agenta którejś z radykalnych albo nawet terrorystycznych organizacji, żołnierzem fanatycznej bojówki. Jego postępowanie niczym nie różni się od akcji średniowiecznych asasynów (których notabene próbuje się wybielać w oczach młodych ludzi poprzez serię gier Assasin's Creed), mordujących chrześcijan w bardzo podobny sposób – odrąbywali głowy i ostatecznie dawali się zamordować lub złapać.
Tak wygląda sytuacja, Szanowni Państwo. Zbrodnia popełniona na żołnierzu przez żołnierza. Kolejne oblicze wojny, jaką Amerykanie zanieśli swego czasu do Afganistanu i Iraku. Trudno dziś powiedzieć, czy faktycznie chodziło o walkę z terrorem, czy raczej o bogate złoża roponośne. Dość, że konsekwencje tamtej wojny odczuwają prości obywatele. Myślę ponadto, że obaj czarnoskórzy zabójcy powinni być sądzeni przez specjalnie zwołany sąd wojenny za zbrodnię WOJENNĄ i albo zostać osadzeni w więzieniu na wzór amerykańskiego Guantanamo (do czasu zakończenia działań wojennych)... albo skazani na wyrok nieodwracalny.
Ostatnie wydarzenia – jak już zaznaczyłem – pociągnęły za sobą falę krytyki wobec islamu w ogóle. Media fundują widzom populistyczne reportaże, w których efekcie niemal każdy słysząc słowa ,,Allah”, ,,dżihad” czy w ogóle ,,islam” czuje dreszcz na plecach. Trudno powiedzieć, jakie intencje ma w tym większość dziennikarzy, by ludzie zaczęli bać się muzułmanów, a islam sami ustanowili swoistym ,,wrogiem numer jeden”. Prawdy nie sposób dojść, jednak warto pamiętać o zdrowym rozsądku i chłodnej analizie zamiast poddawać się emocjom.
Podobnie należy podchodzić do pogłosek o ekspansji demograficznej islamu. Co prawda krążą w internecie linki do filmów, głoszących śmiałe teorie, jakoby około roku 2050 Francja miała stać się republiką islamską. Mówi się o dokumentach niemieckiego rządu, które donoszą o tym, iż degradacji demograficznej społeczności niemieckiej nie da się już powstrzymać. Krzyczą chwytliwe hasełka i wybujałe teorie, a ich autorzy zadzierają głowy, myśląc, że odkryli coś nadzwyczaj zaskakującego. Tymczasem prawie sto lat temu, jeszcze w czasach II RP i rządów Józefa Piłsudskiego, działał historyk Feliks Koneczny. Wypracował on ,,teorię cywilizacji”, w której stwierdził wprost, że wszystkie istniejące obecnie cywilizacje rozwijają się poprzez konflikt z innymi (żadna nowość – wiemy przecież, że trudności zmuszają także pojedynczych ludzi do zdwojonego wysiłku, a przez to do rozwoju). Koneczny zauważył jednak również to, że jeśli cywilizacje żyją obok siebie (jak obecnie arabska obok łacińskiej) i nie wszczynają rywalizacji (z której cywilizacja łacińska zdaje się obecnie rezygnować na rzecz ,,tolerancji"), to zawsze – bez żadnego wyjątku – cywilizacja bardziej rozwinięta upadnie pod naporem tej bardziej prymitywnej.

Feliks Koneczny nie stworzył żadnej przepowiedni jak Nostradamus (może dlatego się o nim nie mówi...), ale opisał tylko najprostsze procesy historyczne. Tego opisanego powyżej właśnie jesteśmy świadkami. Unia Europejska zrezygnowała z zasad cywilizacji łacińskiej, więc musi ponieść konsekwencje swojego wyboru. Niestety, faktycznie cały ciężar tychże konsekwencji spadnie na nas, na zwykłych obywateli. Pamiętajmy zatem, aby podkreślać na każdym kroku nasze chrześcijańskie korzenie, przywiązanie do zasad republikanizmu i o tym, że warto dążyć do obiektywnej prawdy, którą przecież objawił nam sam Bóg.