Felietony i komentarze

środa, 4 grudnia 2013

Kontrrewolucja Środkowej Europy


Węgry – kraj wyklęty, jak moglibyśmy powiedzieć, przez bogów współczesnego Olimpu, czyli – posługując się dużym skrótem – niemal wszystkich brukselskich politykierów oraz wszelkich mętów wokół tego ,,jedynego słusznego” ośrodka zgromadzonych. Oczywiście nie chodzi o Węgry jako takie, ale raczej o Węgry Wiktora Orbana – niedemokratyczne, nietolerancyjne i niepostępowe. Cóż z tego, że premiera wybrała zdecydowana większość obywatele (na tyle liczna, że może on sam sprawować władze i nie bawić się w koalicję)? Jeśli Bruksela – naczelny stróż światowej demokracji – mówi, że zasady naszego umiłowanego ustroju zostały złamane, to tak właśnie się stało. I ile argumentów by przeciwko tym tezom nie wytaczać lud dalej będzie wierzył w owe zapewnienia o skorumpowanej, odległej władzy, której sam nawet obrać nie może.
Tak czy inaczej Węgry stanowią ogromny precedens. Już nie tylko silna Wielka Brytania grozi opuszczeniem eurokołchozu (niedawno przegłosowano ustawę, która zapewnia referendum w tej sprawie w 2017 roku), lecz także maleńkie państewko na granicy Bałkanów zaczyna budować instytucje, mogące zapewnić mu w przyszłości samodzielność i suwerenność. I o ile wybryki Wielkiej Brytanii to raczej próby zastraszenia Brukseli w celu wyciągnięcia z jej skarbca, jak największej ilości gotówki, o tyle Węgry wydają się grać zupełnie inną polityką. Orban zakończył przecież współpracę z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, spłacając jednocześnie długi zaciągnięte w przeszłości. Jednocześnie do konstytucji Węgier wraca paragraf o Koronie św. Stefana – artefakcie, pamiętającym jeszcze dzieje sprzed tysiąca lat. Jednocześnie Orban dodaje do ustawy zasadniczej zapis o roli tradycyjnych małżeństw.
Mamy zatem precedens – przy postępującym w Europie Zachodniej marksizmie samo centrum naszego kontynentu wydaje się cywilizacyjnie odbijać od paradygmatów forsowanych usilnie przez Unię. Zresztą to nic dziwnego, jeśli popatrzymy na historię. W XVI wieku to właśnie państwo węgierskie stanowiło silne oparcie dla papiestwa za co spotkał je koniec w Bitwie pod Mohaczem, w której Turcy rozgromili wojska węgierskie przy cichej aprobacie cesarzy niemieckich i ich stronnictwa. Ba! Nawet ówczesny król Korony Polskiej – Zygmunt I Stary nie przybył z odsieczą swojemu bratankowi, degustując się sekularyzacją Prus i utworzeniu pierwszego protestanckiego państwa świata. Na obronę Węgier łożyła wówczas pieniądze tylko jedna strona areny politycznej – papiestwo. Zresztą taki był plan: po ogromnych stratach finansowych Rzymu cesarz niemiecki miał otwartą drogę na Watykan. Nic dziwnego, że wkrótce po Mohaczu następuje sacco di Roma –doszczętne splądrowanie Wiecznego Miasta właśnie przez wojska cesarskie. Oczywiście o tym w szkołach się nie mówi, mimo że wydarzenie to zmieniło bieg historii.
Wróćmy jednak do współczesności. Dzisiaj Węgry wydają się odbudowywać dawną, konserwatywną siłę, opierając się przy budowie własnego państwa właśnie na zasadach chrześcijańskich. Podobnie dzieje się także w innych krajach. Ostatni Chorwaci w referendum wprowadzili do konstytucji zapis o tradycyjnym małżeństwie jako jednostce szczególnie chronionej. Wszystko to odbyło się wbrew woli lewackiego rządu, który to odgrażał się, że przez taki zapis Chorwacja może zostać uznana za kraj nietolerancyjny. Straszne! Całe szczęście idioty nie słuchało 66 procent chorwackiego społeczeństwa.
Również w Polsce możemy poszczycić się pewnymi sukcesami na tym polu, bowiem w styczniu tego roku Sejm RP odrzucił wniosek o legalizacje związków partnerskich, czym nie tyle dodał zapis o ochronie małżeństwa (bowiem u nas obowiązuje taki od dawna), o ile obronił tenże artykuł. Oczywiście na sprawach małżeńskich problemy z postępującym marksizmem się nie kończą i trudno cieszyć się tu z jakiegokolwiek sukcesu, kiedy ulicami wciąż przez jakiś czas przechodzą parady sodomitów, a na Placu Zbawiciela w Warszawie stoi (a raczej stała) tęcza – symbol wszelkiego pedalstwa (szczęśliwie spalony). Wciąż zasadniczą sprawą pozostają kwestie gospodarki, ogarnięte przez tą samą ideologię marksistowską, która próbuje burzyć kulturę. Niestety konserwatywny, wolnorynkowy elektorat zmuszony jest głosować na Janusza Korwia-Mikke, bo jak do tej pory scena polityczna nie dorobiła się innych piewców uwolnienia rynku.

Tak czy inaczej wygląda na to, że to właśnie centrum Europy może stać się za kilka/kilkanaście lat miejscem przełomu, gdzie ostatecznie marksizm zostanie odrzucony. W to należy wierzyć, to należy promować, na to czekać... i o to się modlić. A nuż dożyjemy lepszych czasów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz