Felietony i komentarze

czwartek, 30 maja 2013

Francuskie oblicze marksizmu


Francja drży. Od 4 kwietnia bieżącego roku, kiedy to francuski senat zatwierdził ustawę o tzw. małżeństwach homoseksualnych (która pozwala sodomitom również na adopcję dzieci), państwem nad Sekwaną wstrząsają kolejne manifestacje. Pierwsza z nich odbyła się w zasadzie jeszcze długo przed przepchnięciem projektu przez parlament (13 stycznia) i zebrała ponad milion osób(!). 27 maja protesty powtórzyły się z nową siłą. Miały zgromadzić ok. 150 tys. osób (wg danych policji), chociaż organizatorzy zapewniają o znacznie większej liczbie uczestników. Część demonstrujących starła się z policją – 300 z nich zatrzymano.
Republika Francuska od lat hołduje krwawej rewolucji, jaka wstrząsnęła całą Europą pod koniec XVIII wieku, czego przejawem są chociażby konstytucyjne odniesienia do deklaracji z roku 1789. Jednym z podstawowych postulatów, jakie niósł ze sobą ów sławny przewrót było zwalczanie wszelkim przejawom chrześcijaństwa – od mordów popełnionych na klerze począwszy. Po dziś dzień Francja kreowana jest w polskiej opinii publicznej jako ideał państwa laickiego i tolerancyjnego. Przyrównuje się ją do zaściankowej, ksenofobicznej Rzeczpospolitej – pełnej narodowców, fanatycznych katolików, a do tego (o zgrozo!) faszystów – jako ideał, będący dla Polaków celem nie do osiągnięcia. Tymczasem kroki podjęte przez socjalistyczny rząd francuski zaczynają ujawniać prawdziwe oblicze obywateli Republiki jako ludzi o zdecydowanie zdrowym rozsądku. Marksizm kulturowy, tak namiętnie lansowany przez wszelkie elity europejskiego establishmentu, został podeptany przez milionowy tłum.
Wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, o co tak właściwie toczy się gra. Powtarzają się głosy, by pozwolono żyć wszystkim ,,obywatelom Europy”, bez znaczenia na orientacje seksualną. I przyklaskuje się z aprobatą tym głosikom ,,miłosierdzia” bez choćby cienia refleksji nad tym, do czego promowanie podobnych idei już doprowadziło.
Szwecja. Rok 2003. Zielonoświątkowy pastor Ake Green wygłasza w mieście Borgholm kazanie na temat homoseksualizmu, udowadniając na podstawie biblijnej analizy, że związki osób tej samej płci są sprzeczne z nauką Pisma Świętego i mogą prowadzić do różnego rodzaju dewiacji (pedofilii czy zoofilii). Nazwał on gejów i lesbijki zboczeńcami, ogłosił, iż nie mogą być oni jednocześnie chrześcijanami. 29 czerwca 2004 roku sąd rejonowy uznał pastora winnym ,,nawoływania do nienawiści”. Green dręczony był przez listy z pogróżkami, anonimowe telefony, lecz wymiar sprawiedliwości tą sprawą się nie zainteresował. Sprawa wywołała żywiołową reakcję całej Europy. Najostrzej wyrok krytykował słowacki minister spraw wewnętrznych Vladimir Palko. Komentarze padały również ze strony obrońców szwedzkiej sodomii, często przedstawicieli rodzimego kościoła luterańskiego! Tak oto jeden z nich podsumował wyrok wydany na Green'a: ,,Myślę, że lepszą karą byłoby, gdyby sąd zdecydował wysłać go do obozu koncentracyjnego, w którym byli zamykani geje w czasach hitlerowskich. To nauczyłoby go, jakie są konsekwencje nienawiści do homoseksualistów”.
Ostatecznie Sąd Apelacyjny uniewinnił Ake'a Green'a z postawionych mu zarzutów, a sprawa została zapomniana. Jednak wypowiedziane słowa (i do tego nagrane!) przeszły do historii, choć skutecznie przemilczano je z mediach głównego nurtu. Dla nas, Polaków, którzy na własnej ziemi znosili musieli znosić niemiecki terror oraz ich obozy, wypowiedź pastora-sodomity powinna budzić podwójny sprzeciw. Przykład ten obrazuje doskonale, że jeśli ustąpimy im choćby na krok, podamy tylko jedną dłoń, oni zaraz chwycą całą rękę. Tak też stało się w Holandii, gdzie od zalegalizowania związków partnerskich, poprzez adoptowanie przez sodomitów dzieci, doszło ostatecznie do tego, że za wypowiedź przeciwko homoseksualistom można trafić do aresztu. Potem przez kilka tygodni nie dość tolerancyjny ,,faszysta” będzie reedukowany, aż nauczy się, że bycie gejem czy lesbijką to rzecz normalna. Jak dobrze znamy podobne idee z czasów socjalizmu. Postępowanie się nie różni. Tylko cel się zmienił – wczoraj socjalizm, dziś homoseksualizm.
25 stycznia bieżącego roku Sejm RP odrzucił projekt wystosowany przez Platformę tzw. Obywatelską o wprowadzeniu i w Polsce tzw. małżeństw osób tej samej płci. Do tego coraz szerszym poparciem cieszy się Ruch Narodowy, który przeciwstawia się owemu europejskiemu homoterrorowi i reklamuje tradycyjną, konserwatywną postawę. Kościół katolicki wciąż cieszy się dużym szacunkiem, a możemy być pewni, że w sprawach moralności nie pozostanie bierny. Sytuacja w Rzeczpospolitej wygląda znacznie lepiej niż za naszą zachodnią i południową granicą. Nie możemy jednak zapominać o tym, iż kulturowi marksiści już dawno wypowiedzieli nam wojnę, a sam premier, Donald Tusk, dał zapowiedź kolejnych prób przepchnięcia w sejmie ustawy o związkach partnerskich. Pamiętajmy zatem o zasadach naszej cywilizacji, by stanąć w odpowiednim momencie po właściwej stronie.

sobota, 25 maja 2013

Ekonomiczny szamanizm

Mircea Eliade, światowej sławy religioznawca rodem z Rumunii, określił swego czasu szamanizm jako ,,instytucjonalną i sformalizowaną więź ekstatyczną ludzi z istotami nadnaturalnymi”. Przekładając z polskiego na nasze – szamanizm polega na wprowadzaniu się w trans (poprzez różnego rodzaju środki odurzające), by uzyskać kontakt z zaświatami, a przez to uzyskać zamierzone efekty albo jakąś konkretną wiedzę. Jaki tu związek z ekonomią i Unią Europejską? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie cofnąć się dwa dni wstecz – do 21 maja 2013 roku. 

Tego właśnie dnia w Parlamencie Europejskim pani Mojca Kleva Kekus odczytała sprawozdanie Komisji Gospodarczej i Monetarnej w sprawie walki z oszustami podatkowymi, uchylaniem się od opodatkowania i rajami podatkowymi. Przyjęto również tego dnia w wyniku głosowania rezolucję w celu zaradzenia wspomnianym problemom. W zasadzie jej przyjęcie nie ma większego znaczenia, ponieważ składa się z samych tylko ubolewań, zaleceń, apeli, wezwań i spostrzeżeń, jednak stanowi jednocześnie niebezpieczny precedens – początek szerzej zakrojonej akcji przeciwko tego rodzaju przestępstwom. Dlaczego niebezpieczny, można by zapytać, skoro chodzi o karanie niesprawiedliwości społecznej (a tak przynajmniej argumentował to przewodniczący Parlamentu Europejskiego – Bruno Schulz)? Odpowiedź jest prosta, ale żeby jej udzielić, należy zadać sobie jeszcze jedno, proste pytanie: kiedy prowadzenie jakiejś konkretnej wojny jest niewłaściwe? Głównie w wypadku, kiedy z góry wiadomo, że jest przegrana.

Tak właśnie wygląda przypadek wojny z uchylaniem się od opodatkowania, a wniosek taki wyciągnąć można z analizy tzw. krzywej Laffera, która opisuje relacje wysokości opodatkowania do zysków osiąganych z tychże podatków. Ze wspomnianego wykresy wynika wprost, że ilość funduszy rośnie systematycznie razem z podnoszeniem wysokości podatków... ale tylko do pewnej granicy. Mianowicie do punktu 50-procentowego opodatkowania. Wówczas sinusoida zaczyna schodzić w dół, a dochody z podatków stopniowo maleją – znów regularnie, jednak tym razem ze wzrostem procentowego opodatkowania. Jest to stwierdzenie oczywiste, które przywódcy Unii Europejskiej mogą obserwować na własne oczy właśnie teraz. Tymczasem obywatele ,,zjednoczonej Europy” mogą zdać sobie sprawę, kto tak właściwie nimi rządzi (i nami, niestety, też), kto ustala zasady funkcjonowania gospodarek wszystkich państw członkowskich – absolutni, ekonomiczni szamani!

To oczywiście nie wszystko, co zamierzają zafundować nam eurokraci. Podczas majowego szczytu Rady Europejskiej wezwano ministrów do przyjęcia rezolucji w sprawie nowelizacji dyrektywy o opodatkowaniu przychodów z oszczędności do końca roku. Próbę tę blokowały – i blokują nadal – Austria i Luksemburg. Nie chodzi tu o jakieś górnolotne idee, by nie grabić zanadto swoich obywateli. Uzasadniając swoje stanowisko oba państwa potwierdziły, że przyjęcie tej rezolucji będzie zasadne tylko i wyłącznie wtedy, gdy zmusi się także do jej przyjęcia Szwajcarię. Byłaby to pierwsza poważna próba unieszkodliwienia tzw. rajów podatkowych i uczynienia z Europy istnego podatkowego piekła. Przywódcy wspomnianych wyżej państw najwyraźniej zdają sobie sprawę, że zależność, jaką umieścił na swoim wykresie Laffer nie stanowi niczego nowego. Podejmuje się zatem karkołomne próby zaradzenia temu problemowi.

Tak zatem wygląda obecnie sytuacja władz Unii Europejskiej. Nawdychawszy się odoru władzy szanowni eurokraci, z Manuelem Barroso i Hermanem van Rompuy na czele, próbują realizować swoje szamańskie wizje nie zważając zupełnie na zasady, jakie działają na tym świecie również w sferze ekonomii.


poniedziałek, 20 maja 2013

Za burtą tonącego okrętu


Skrót NSN niewiele zapewne mówi większości obywateli Rzeczpospolitej Polskiej i w zasadzie nie powinno to dziwić, ponieważ jego rozwinięcie – North Sea Network – dotyczy Morza Północnego, a do niego nam dość daleko. Oczywiście, należy na sprawę spojrzeń również ze strony naszego politycznego suwerena – Unii Europejskiej. Tutaj zaczynają się pytania i wątpliwości.
North Sea Network to projekt współpracy energetycznej pomiędzy Wielką Brytania i Norwegią, wyceniony na ok. 1.5-2 mln euro, który miałby być gotowy na rok 2020. Polegałby on na przeciągnięciu pod wodami Morza Północnego ,,kabli” energetycznych, a przez to połączenie zaplecza energetycznego Norwegii (opartego na elektrowniach wodnych) z zapleczem energetycznym Wielkiej Brytanii (opartego na elektrowniach wiatrowych). Ta sieć przesyłowa byłaby najdłuższą jak do tej pory tego rodzaju instalacją. Warto jeszcze zaznaczyć, że Brytyjczycy mają podobne połączenia z Francją, Holandią i Irlandią. Ciekawą rzeczą jest, że Norwegowie planują stworzenie linii przesyłowej z Niemcami, zaś ich nowi współpracownicy z Wysp zwracają swoje oczy prędzej ku Danii, Belgii czy Islandii. Sprawa nie wzbudziła pośród europejskich państw większego zainteresowania, choć w połączeniu z innym drobnym (z pozoru) szczegółem odkrywa zupełnie nowe oblicze.
Niemalże od początku istnienia ,,nowej” Unie Europejskiej, a więc od powstania państwa pod tą właśnie nazwą w chwili podpisania przez państwa członkowskie traktatu lizbońskiego (27 grudnia 2007), powstawały tarcia między Wspólnotą a Wielką Brytanią. Obecnie – jak twierdzi sama Komisja Europejska – eurosceptycyzm rośnie znacznie w państwach całej Europy, więc zatem także na Wyspach Brytyjskich. Nie powinien w takim wypadku dziwić fakt, że w najnowszych sondażach aż 51 % Brytyjczyków jest za opuszczeniem tonącego okrętu pod nazwą Unia. Do tego przed kilkoma dniami brytyjski premier, David Cameron, postawił przed władzami UE warunek, iż Wspólnota powoła dwa budżety na następne 7 lat – jeden dla strefy euro, a drugi dla wszystkich pozostałych państw. Partia konserwatywna zdecydowanie poparła działania podjęte przez premiera, a w szczególności obietnice rozpisania referendum w sprawie wystąpienia z Unii. Podobne zdanie mają między innymi brytyjski minister obrony Philip Hammond oraz minister edukacji Michael Gove.
W internecie zaś powtarzają się dwie sprzeczne opinie – z jednej strony widmo upadku Wspólnoty, z drugiej zaś twierdzenie o braku jakichkolwiek zmian w przypadku dalszego kroczenia przez Wielką Brytanię drogą eurosceptycyzmu (którą notabene aktywnie popierała zmarła niedawno Margaret Thatcher). Odpowiedź na zarzut drugi omówiłem już powyżej – zabrakło tylko wniosku. Jaki on jest? Skoro Brytyjczycy nawiązują ściślejsze kontakty z Norwegami, próbując przy tym ustabilizować własny przemysł energetyczny na wypadek gdyby dostali embargo od Unii po ewentualnym z niej wystąpieniu, świadczy to o tym, że nie zamierzają oni rezygnować z aktywnej polityki w Europie. Ściślejszy związek z Norwegią oraz innymi państwami członkowskimi, które mogłyby pójść w ślady Wyspiarskich sąsiadów, stwarzałoby niebezpieczną opozycją dla obecnej Wspólnoty.
Eurosceptycyzm – jak wspominał raport Komisji – rozrasta się nie także na kontynencie. Idealnym przykładem są Węgry, gdzie Victor Orban, przewodniczący rządzącej partii Fidesz i premier państwa węgierskiego, wprowadził konstytucyjne zmiany, które wywołały ostry sprzeciw w Brukseli – głoszono z tego powodu nawet idee powołania tzw. Komisji Kopenhaskiej, mającej monitorować demokrację w państwach członkowskich. Oczywiście, monitorować nie dla zabawy i trwonienia kolejnych milionów euro (zebranych z naszej pracy) nie dla samego trwonienia, ale w bardzo konkretnym celu – obszerniejszej kontroli nad państwami członkowskimi. Co ciekawe demokracji zamierza nas uczyć państwo, które z demokracją niewiele ma wspólnego, bo rządzi nim oligarchiczna Komisja.
W każdym bądź razie, Szanowni Państwo, nadzieja tym razem przychodzi z Wysp Brytyjskich. I trzymajmy się tego, bo ich decyzja może wpłynąć również i na Rzeczpospolitą Polską. 

piątek, 17 maja 2013

Nowi orędownicy pokoju



Niektórzy z Państwa pamiętają może fakt, iż ostatnimi laureatami pokojowej nagrody Nobla byli między innymi Barak Obama oraz Unia Europejska. Ten pierwszy nagrodę dostał zapewne za krzewienie ,,pokoju” w Afganistanie oraz innych państwach roponośnych (tylko roponośnych, bo przecież do jego przywracania w Korei Północnej nikt jakoś szczególnie się nie kwapi), a nasza ukochana Unia... cóż, tutaj mamy większy problem. Z pozoru bowiem wydawać by się mogło, że nasi nowi przywódcy (bo – jeśli ktoś jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy – to oni przecież wydają nam polecenia, rozdzielają nasze pieniądze) przykładają się do krzewienia pokoju między narodami. Z pozoru, podkreślę od razu, bo faktycznie za błękitną zasłoną dzieją się rzeczy, których nijak nie idzie nijak przyczepić do tabliczki z chwalebnym napisem ,,POKÓJ”.
Zanim przejdę do konkretnych przykładów zaznaczę, że nie wszyscy entuzjastycznie zareagowali na otrzymanie wyróżnienia przez Unię Europejską. Według badań przeprowadzonych przez Komisję Europejską w pięciu państwach członkowskich (Grecji, Austrii, Słowenii, Holandii i Szwecji) większość obywateli była zdania, iż wybór ubiegłorocznego laureata to zwyczajna pomyłka. Nietrudno dziwić się tu Grekom, skoro to przecież ich uliczne protesty wobec krytycznego stanu państwa miały pacyfikować (informacje do dziś dzień nie zostały absolutnie potwierdzone) siły EuroGend Force, czyli czegoś w rodzaju prywatnej policji UE. Możliwość wystąpienia takiej ewentualności budziłaby większe kontrowersje, gdyby nie wcześniejsze wyczyny EG Force we Włoszech, które zostały zarejestrowane między innymi na zdjęciach.
Podobnie rzecz ma się w przypadku konfliktów w Mali i Syrii. Owszem, na stronie Parlamentu Europejskiego znajdziemy informację o funduszach, jakie Unia miała przeznaczyć na odbudowę zniszczonego wojną Mali, jednakże na tym samym portalu znajdziemy bez problemu informacje o szkoleniu republikańskiego wojska. Niestety nie wiemy, ile funduszy wyłożono na ten cel – brak choćby słowa. Na temat Syrii z kolei wypowiada się Elmar Broke – przewodniczący parlamentarnej komisji do spraw zagranicznych. Mówi on między innymi, że ,,ciągle nie wiadomo, które z ugrupowań opozycyjnych można popierać”, a kryterium, które miałoby o tym przesądzać jest oczywiście krzewienie idei demokratycznych (wolności obywatelskie i prawa człowieka pan przewodniczący postawił z jakiegoś powodu na drugim miejscu). Mimo że informacje na dwa powyższe tematy brałem wprost z oficjalnej strony Parlamentu Europejskiego, to jednak brakuje w nich szczegółów, konkretnych liczb w towarach, jakimi UE miałaby poratować obywateli Mali czy syryjskich uchodźców w Turcji. Płynie z tego prostu wniosek – eurokraci przeznaczają na działalność pomocową konkretną ilość pieniędzy zabranych nam, podatnikom (przepuszczają je przy okazji przez wieczne głodny aparat biurokratyczny) i nijak ich nie interesuje, co tak właściwie z finansami się dzieje.
Chociaż w mediach próbuje się kreować obraz Unii jako ogromnej fundacji dobroczynnej, to z pewnością nim ona nie jest. Wystarczy porównać wspomniane zapiski ze strony europarlamentu z danymi z zawartymi na oficjalnej stronie Zakonu Maltańskiego – faktycznej organizacji dobroczynnej o 900-letnich korzeniach, której jakoś nikt nigdy nagrody Nobla nie przydzielił. Mimo wszystko Zakon działa niesłychanie aktywnie, zaopatrując tysiące uchodźców syryjskich w zimowe ubrania, koce, piece węglowe oraz wszystko to, co do zimowego życia niezbędne w praktyce – z unijnych euro pozbawieni wszystkiego Syryjczycy będą mogli ewentualnie rozpałkę.
Unia Europejska, wraz z Radą Europy, działa także na rzecz krzewienia pokoju poprzez chwytanie i sądzenie osób odpowiedzialnych za masowe zbrodnie – głównie poprzez rozsyłanie międzynarodowych listów gończych. W tenże sposób ścigani są niektórzy członkowie Armii Oporu Pana, działających na terenach dzisiejszej Ugandy. Faktem jest, że dopuścili się oni wielu zbrodni, jak ludobójstwa, wcielanie dzieci siłą w szeregi swojej organizacji. Jednakże – niestety, można powiedzieć – międzynarodowe listy gończe nie ścigają członków francuskiej Legii Cudzoziemskiej, którzy to działają w charakterze najemników (albo przynajmniej szkolą tych ostatnich, zaopatrują i dostarczają kolejnych zleceń) w Afryce i mieliby dopuszczać się nie mniejszych zbrodni. Owszem, fakty w tym wypadku niesłychanie trudno ustalić (zdradza je jeden z byłych najemników w wywiadzie, którego można posłuchać na YouTube), ponieważ opinia publiczna nijak nie naciska na doszukiwanie się prawdy. Najemnicy mieliby prowadzić obecnie działania również na terenie Europy.
Postarajmy się jednak, Szanowni Państwo, choć przez chwilę myśleć prounijnie. Powiedzmy, że te wszystkie kontrowersyjne wypadki, których dno po dziś dzień nie zostało zbadane w ogóle nigdy się nie zdarzyły. Zastanówmy się jednak mimo to, czy UE zasłużyła sobie na pokojową nagrodę Nobla, kładąc cudze pieniądze (odebrane podatnikom i do tego bez pytania ich o zgodę) na pokojową działalność, czy może wypadałoby wyróżnić tym dotychczas prestiżowym wyróżnieniem kogoś bardziej odpowiedniego. 

sobota, 11 maja 2013

Sprzedajmy... jeśli nam pozwolą


Wyobraźcie sobie, Szanowni Państwo, że pewne dnia przychodzi do Was informacja, iż zmarł ktoś z wami dalece spokrewniony, kto zostawił po sobie sporych rozmiarów kamienicę i postanowił przypisać ją w spadku właśnie Wam. Cóż zrobić z taką kamienicą, skoro własny dom się już posiada, a budynek, który właśnie dostaliście Państwo w spadku stoi w mieście na drugim krańcu Rzeczpospolitej? Ano pozostaje jedno – sprzedać. Powoli, Proszę Państwa, powoli! Wyobraźmy sobie teraz, że aby sprzedać swoją własność musicie napisać wniosek do Donalda Tuska albo kogoś z jego rządzącej bandy z pytaniem o pozwolenie. Czy byłaby to przesada, granica, której przekroczenie oznaczałoby zwyczajne Państwa zniewolenie? Zapewne tak. Odebranie człowiekowi prawa rozporządzania swoją własnością (legalnie – dodajmy) to zamach właśnie na jego wolność.
Teraz sięgnijmy krok dalej i znów wyobraźmy sobie, że tym razem to państwo ma jakąś własność – dajmy na to fabrykę porcelany – którą zamierza sprzedać, czyli po prostu sprywatyzować. Jednakże tym razem, wyobraźmy sobie, jakąś nową siłę, do której to państwo Polskie musi wysłać wniosek z pytaniem i prośbą o możliwość wyprzedaży własnego dobra. Czy wówczas możemy mówić o wolnym państwie? Czy gdyby teraz rząd polskim będzie chciał sprywatyzować swoją fabrykę porcelany i musiał pytać o pozwolenie Unię Europejską bylibyśmy ciągle suwerennym państwem? Czy nie byłaby to przypadkiem granica, za którą byłaby nasza wolność – oddana rządcom z Brukseli? Zapewne niektórzy z Państwa przyznają mi rację, że byłaby to właśnie granica suwerennego władztwa w państwie polskim.
Przejdźmy zatem teraz do faktów. Tak oto wczoraj, dnia 11 maja, w Radiowej Jedynce podano informację, iż Rzeczpospolita Polska ma zamiar sprywatyzować LOT. Pomijając sprawę czy dobrze to, czy źle, muszę zaznaczyć ostatnie zdanie, które na ten temat padło. Mówiło ono, że rząd polski wysłał już w tej sprawie wniosek do Komisji Europejskiej. Że co? - zapytałem sam siebie. Jaki znowu wniosek? Po co wniosek w zupełnie prywatnej, wewnętrznej sprawie Rzeczpospolitej Polskiej?! Sprawa jest oczywista – wg rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 24 września 2008 roku ,,państwa członkowskie UE lub obywatele tych państw, powinni posiadać ponad 50 procent udziałów w przedsiębiorstwie oraz skutecznie je kontrolować – bezpośrednio lub pośrednio poprzez jedno lub więcej przedsiębiorstw pośredniczących, z wyjątkiem przypadków zgodnych z postanowieniami umowy z państwem trzecim, których Wspólnota jest stroną”. Cóż, powiedzieć by można, że Unia Europejska zwyczajnie broni naszej własności, by ta nie wpadła w obce ręce. Ale zastanówmy się, czy przypadkiem o to dbać nie możemy sami? Owszem, patrząc neutralnie, bez emocji, nie ma większego znaczenia, czy my się tym zajmiemy, czy ,,tamci”.
Oczywiście, Szanowni Państwo, jeśli jednak nam odbiera się możliwość rozporządzania naszą własnością, to czy jest ktoś jeszcze na tyle ,,odważny”, by mówić o polskiej suwerenności? Tak, są tacy ,,odważni”. Odważni, ale głupi. Ale poczekajmy jeszcze trochę – niech kiedyś dostaną w spadku kamienicę, której nie będą mogli sprzedać bez pozwolenia swojego lennika. Ale czy tego już nie było? Przecież nam zdaje się, że feudalizm upadł dawno temu...