Rzucili się eurokraci ratować
demokrację. I nie interesuje ich tego rodzaju działanie w samym
środku Europy, gdzie wbrew opinii narodu francuskiego, który w tak
licznej, bo około milionowej demonstracji ukazywał światu swój
sprzeciw wobec legalizacji związków sodomitów. To nie wszystko. W
imię tej samej idei, w katedrze Notre Dame, popełnił samobójstwo
Dominique Venner, mając nadzieje wstrząsnąć tym czynem Francją i
całym cywilizowanym światem. Niestety! Światli obrońcy demokracji
– z komunistycznym działaczem Manuelem Barroso – wówczas
milczeli jak zaklęci. Podobnie rzecz miała się (i ma się nadal) z
Grekami. Tymczasem wokół Egiptu, Syrii, Mali oraz Węgier podnoszą
się głośne protesty, nawoływania i apele. Zacznijmy od końca.
Węgry. Pamiętamy wszyscy jak
wielkie zawirowania pośród unijnych federastów wywołał fakt
przeprowadzenia przez partię Fidesz i premiera Victora Orbana
konstytucyjnych zmian w duchu katolicyzmu. Zaczęto oskarżać
premiera o totalitaryzm na widok kilkutysięcznej demonstracji (choć,
jak wiemy, o milionach Francuzów obeszło się bez echa). Nikogo nie
interesuje fakt, że Orbana popiera ogromna większość Węgrów, bo
przecież jego Fidesz uzyskał miażdżącą przewagę w wyborach,
dzięki czemu nie musi budować koalicji, ale rządzić samemu. Gdzie
tu mamy do czynienia z jakimkolwiek nagięciem zasad demokracji
(czymkolwiek te zasady by nie były, bo zasadniczo demokracja
pośrednia – na której opiera się większość współczesnych
systemów politycznych – w ogóle demokracją nie jest, lecz tylko
demokratycznym procesem oddania władzy oligarchii)? Ano nigdzie.
Lecz nijak nie przeszkadza to eurokratom w formułowaniu idei o
stworzeniu komisji kopenhaskiej, która miałaby zajmować się
monitorowaniem sytuacji demokracji w państwach członkowskich.
O ile krok ten może budzić
oburzenie pośród przeciętnego odbiorcy, o tyle ktoś, kto zna
chociaż w minimalnym stopniu unijne traktaty oraz starą, poczciwą
doktrynę Breżniewa nijak to nie zdziwi. Warto przypomnieć tym,
którzy nie pamiętają, co tak właściwie wymyślił Leonid
Breżniew. Mówił on między innymi, iż państwa socjalistyczne są
oczywiście niepodległe i zupełnie suwerenne, ale jeśli socjalizm
w którymś z tych państw będzie zagrożony inne państwa mogą (a
nawet mają taki obowiązek) udzielić temu pierwszemu ,,bratniej
pomocy”. Lata minęły, komuna upadła (podobno), a stara,
poczciwa doktryna Breżniewa trwa po dzień dzisiejszy. Zmienił się
tylko jeden, jakże istotny szczegół – socjalizm zastąpiono
demokracją.
Zajrzyjmy teraz do Traktatu o
Unii Europejskiej. Artykuł 50. poświęcony jest w całości
wystąpieniu z UE oraz poszczególnym procedurom, jakie temu
wystąpieniu towarzysza. W przypadku złożenia przez państwo
deklaracji o wystąpienie ze Wspólnoty podejmuje się próbę
porozumienia odnośnie warunków, na jakich miałoby się to odbyć
albo warunków ewentualnego dalszego funkcjonowania danego państwa w
UE. Wniosek nadany przez państwo jest najpierw rozpatrywany przez
Radę Europejską, później przez Parlament. Po osiągnięciu
porozumienia unijne traktaty przestają obowiązywać państwo
występujące. To jest oczywiście scenariusz pozytywny, ponieważ na
drodze tegoż państwa stają dwie barykady – Rada i Parlament. Na
obu tych szczeblach może paść odmowa. Cóż wtedy? Wówczas, gdy
brak porozumienia, traktaty przestają obowiązywać państwo
występujące po dwóch latach od złożenia wniosku.
Ale, ale! Skąd wzięły się te
dwa lata? Dlaczego nie następuje to po miesiącu, dwóch albo w
ogóle od razu?? W końcu traktaty nie zostały podpisane na czas
określony. Tutaj należy wrócić z rozważaniami do wspomnianej
doktryny Breżniewa, bo właśnie na nią przewidziane jest tutaj
miejsce. Państwa demokratyczne UE mogą bowiem – w myśl tzw.
klauzuli solidarności (o której notabene mowa jest w Traktacie o
funkcjonowaniu Unii Europejskiej) – udzielić bratniej pomocy
krajom, gdzie procedury demokratyczne są zagrożone. A skąd
wiadomo, że takie zagrożenie występuje? Sprawa jasna: przecież
żadna poprawnie działająca demokracja nie chciałaby opuszczać
tak wielce demokratycznej Unii. Skoro zatem pojawił się wniosek o
opuszczenie Wspólnoty... przez dwa lata, o których mowa w
traktacie, należy zasady demokracji przywrócić.
Faktycznie nie wiadomo czy Unia
podjęłaby podobne kroki w przypadku pojawienia się wniosku o
wystąpienie jakiegoś państwa z UE. Nie wiadomo, ponieważ taki
przypadek jak do tej pory się nie przydarzył. Wszyscy jesteśmy
zatem skazani na domysły, jednak to właśnie domysły oraz procesy,
jakie obecnie zachodzą w Unii na tle ,,obrony” demokracji wskazują
na możliwość zaistnienia takiej sytuacji.
Demokratyczny fanatyzm zatem nie
ma nic wspólnego z wolnością obywateli i faktyczną zwierzchnością
narodu nad omnipotencją państwa. Służy jedynie rozszerzaniu
totalitaryzmu na kolejne państwa, które zgodzą się podpisać
traktaty. Jednakże na Europie nieograniczony głód władzy
eurokratów się nie kończy, bowiem z niezwykłą śmiałością
próbują oni walczyć o zasady demokratyczne także w Egipcie, Syrii
czy Mali. Tymczasem warto przypomnieć sobie czasy Saddama Husajna i
Iraku. Stany Zjednoczone, pod pretekstem szerzenia demokracji,
zwalczania terroryzmu, a także unieszkodliwieniem broni masowej
zagłady posiadanej przez irackiego dyktatora związały się na
długie lata straszliwą wojną, która wcale nie kończy się w
granicach państw arabskich, ale przenosi na inne kontynenty w
postaci zamachów terrorystycznych. Dziś oskarża się muzułmańskich
fundamentalistów (oczywiście słusznie) i zapomina jednocześnie o
tym, że wypady do obozów nieprzyjaciela to elementy typowe dla
wojen. Tak kończy się narzucana przemocą demokratyzacja świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz