Ośmieliłem się w poprzednim
wpisie stwierdzić, że Polska na arenie międzynarodowej jest niczym
innym, jak tylko chłopcem do bicia (nawet mimo kolosalnych wydatków
na wojsko, bo przecież w tej dziedzinie mamy 21 miejsce na świecie
i jednocześnie jedną z najgorszych armii w Europie). Wiedzą o tym
wszyscy nasi sąsiedzi, a wydarzenia sprzed ostatnich kilku dni
dobitnie ukazują słuszność tej tezy.
Po pierwsze: we wrześniu
bieżącego roku odbyły się na Białorusi wielkie manewry wojskowe.
Nic w tym dziwnego – podobne inicjatywy urządzają wszystkie
państwa świata. Jednakże podczas tegorocznych doszło do
precedensu na skalę międzynarodową, bowiem w akcji białoruskiej
armii uczestniczyły również... wojska rosyjskie. Sprawa puszczona
w polskich mediach głównego nurtu bokiem, brak jakichkolwiek
poważniejszych wzmianek o samym przebiegu. Nawet kwestię
zastrzeżeń, jakie w sprawie tej akcji powzięła Litwa, Łotwa i
Estonia pominięto, choć nasi sąsiedzi potraktowali sprawę bardzo
poważnie. Nic dziwnego. Ćwiczenia pod kryptonimem ,,Zapad 2013”
miały zrzeszać 13 tys. żołnierzy (w tym 2.5 tys Rosjan), czołgi,
samoloty oraz bezzałogowe drony, których amerykańskie odpowiedniki
szalały ostatnio gdzieś w krajach arabskich, likwidując ludzi
podejrzanych o terroryzm.
Tymczasem Polski rząd nabrał
wody w usta – zresztą już nie po raz pierwszy. Zdrajca Radosław
Sikorski wolał wybrać się na Krym, by wspólnie z unijnymi
kolegami urągać rosyjskim politykom i wyśmiewać ich za groźby,
jakie padały w stronę Ukrainy za ich chęć przystąpienia do
Wspólnoty. Konferencja jałtańska pokazała jednocześnie, kto
prowadzi poważną politykę, a kto tylko pajacuje – do tej drugiej
grupy należeli oczywiście wysłannicy unijni. Tymczasem wiemy
doskonale, że Rosja jest w stanie spełnić swoje pogróżki –
doprowadzenie Ukrainy do bankructwa dla prezydenta Putina żadnym
wyzwaniem nie jest.
Na tym sprawa polska się nie
zamknęła. Nieudolnie zarządzany kraj dostał kolejny nóż w plecy
od umiłowanych rządców z Brukseli. Ci ostatni bowiem wnieśli do
europejskiego Trybunału Sprawiedliwości skargę na nasze państwo w
sprawie nieuregulowanych przepisów na temat przechowywania ludzkich
tkanek. Unijni przedstawiciele zaklinali się jednocześnie na
wszystkie świętości (domyślać się możemy, że jedną z tych
naczelnych będą poselskie diety albo po prostu kanclerz Angela
Merkel), iż ich próby nie są aktem zmuszenia Polski do przyjęcia
metody in vitro. Faktycznie, do czego wprost zmuszeni nie zostaliśmy,
a jednak doskonale wiemy, że przyjęcie metody produkcji ludzi w
szklankach znacznie ułatwiłoby proces legislacyjny, o czym wiedzą
także szacowni rządcy z Brukseli. Rozpatrzenie całej sprawy przez
Trybunał według szacunków potrwać może nawet pół roku. Do tego
w każdym razie dojść musi, a przewidywana kara to... 200 tys. zł
dziennie za każdy kolejny dzień niedopracowania ustawy. Oczywiście
kwota ostatecznie może wyjść kolosalna, ponieważ Donek Tusk nie
będzie spieszył się w tej sprawie tak, jak w kwestii zniesienia
progu oszczędnościowego i ustalenia nowego budżetu.
A tymczasem z sondażu Zespołu
Badań Społecznych OBOP w TNS Polska wynika, że 49 procent Polaków
chce przyjęcia w Polsce waluty euro, a zaledwie 40 procent się temu
sprzeciwia. Zaznaczyć tu warto, że Polska jest najbardziej
euroentuzjastycznym krajem świata – tylko pośród obywateli
naszego kochanego państwa panuje takie rozmiłowanie w Unii
Europejskiej, co jednocześnie zbiega się z poparciem dla niej oraz
poparciem dla prowadzonych przez nią inicjatyw, takich jak
poszerzenie strefy euro – również w okresie jej całkowitego
upadku. Trudno jest pojąć tak totalny irracjonalizm, skoro chyba
wszyscy (ekonomiści i nie tylko) powszechnie przyznają, że
włączenie się do strefy euro w danym momencie, to samobójstwo. A
już w szczególności dla krajów o tak marnej gospodarce, jak
Polska. Nic dziwnego, że nasz kraj dobijał do szczytów potęgi,
kiedy na sejmach zbierała się wyłącznie szlachta – poważnie
obeznana w sprawach polityki międzynarodowej, jak i państwowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz