Felietony i komentarze

niedziela, 28 kwietnia 2013

Co UE ma do Konstytucji 3 maja?


Jako że nasze narodowe święto upamiętniające uchwalenie Konstytucji 3 maja zbliża się wielkimi krokami, więc warto chyba odświeżyć sobie pamięć na temat tych wydarzeń z polskiej historii, które po dziś dzień budzą kontrowersje. Spodziewałam się, przeczesując nieprzebyte odmęty internetu, odnaleźć wykłady, wywiady czy programy dokumentalne na temat pierwszej konstytucji europejskiej, a tymczasem dotarłem do niejakiego ,,Hymnu Konstytucji 3 maja”. Zadowolony odpaliłem film, oczekując XVIII-wiecznej melodii i słów w staropolskiej mowie i przede wszystkim odrobiny historii spisanej słowami ówczesnego autora. Opisu pod filmem nie przeczytałem. Gdybym to uczynił oszczędziłbym sobie zapewne zawodu.
Pozwolę sobie, Szanowni Państwo, zacytować pierwszą zwrotkę tej pieśni:

Polsko, Polsko, Polsko,
kraju niepokorny,
zbuduj demokrację,
w której można żyć.

Dla większości obywateli Rzeczypospolitej słowa te mogą być jak najbardziej na miejscu, jednakże na pewno nie dla mnie i nie dla tych, którzy w ogóle Konstytucję 3 maja przeczytali. Dlaczego? Z tegoż prostego względu, że nie ma w interesującym nas dokumencie ani słowa o demokracji. Podobnie rzecz ma się w przypadku konstytucji amerykańskiej, gdzie również nie ma ni słowa o naszej ukochanej demokracji z tego prostego względu, że Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych powołali do istnienia republikę – zaś te dwie nazwy absolutnie nie są synonimami, a oba ustroje zbudowane są na zgoła innych podstawach! Zostawmy jednak naszych odległych sąsiadów. Wiemy doskonale, śledząc współczesny dyskurs publiczny, że w Europie zaprzestano oddzielania demokracji od republiki, choć zasada ta właśnie od nas się wywodzi – od starożytnego Rzymu i Grecji. Mniejsza z tym. Pozwólmy sobie przyjąć na chwilę możliwość wystąpienia pomyłki i wróćmy do Konstytucji 3 maja. Nie ma tam mowy ani o demokracji, ani o republice (choć republikańskie znamię – ,,Sejm czyli stany zgromadzone” – jak najbardziej występuje). Dokument wprowadza bowiem dziedziczność władzy królewskiej (czyli ustrój monarchiczny) w obrębie dynastii Wettinów. Żeby nie być gołosłownym podeprę się cytatem:

Dynastia przyszłych królów polskich zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego elektora saskiego, którego sukcesorem de lumbis z płci męskiej tron polski przeznaczamy. Najstarszy syn króla panującego po ojcu na tron następować ma.

Można być albo nie być monarchistą – nie ma to większego znaczenia. Historia jest jasna, wypisana w samym dokumencie i ogólnie dostępna dla wszystkich obywateli. Jednakże ów incydent z samego wstępu zaczął mnie zastanawiać. Zajrzałem do opisu, gdzie odnalazłem między innymi zapiski odnośnie autorstwa tegoż niezbyt chlubnego utworu. Słowa napisała niejaka Zofia Pietrzyk, zaś muzykę do nich skomponował w 2007 roku Marian Waśkiewicz. Ich treść okrutnie razi w oczy współczesną europejską propagandą w myśl zasady, by filary cywilizacji łacińskiej zastąpić demokracją, którą ubiera się z czasem w coraz to nowe znaczenia. Stała się ona zatem synonimem wolności i praw obywatelskich, równości wobec prawa (a ostatnio równości w ogóle), pluralizmu politycznego, otwartości granic, ochrony mniejszości, solidaryzmu społecznego oraz postępowań ukierunkowanych na pokój, a także – jeśli nie przede wszystkim – sposobu działania Unii Europejskiej. Mimo wystąpienia tak wielu przesłanek nie spodziewałem się, by w pieśni poświęconej wydarzeniom z 1791 roku znalazło się miejsce dla naszej umiłowanej, ukochanej, uwielbionej, etc. Unii Europejskiej. Oczywiście – i tym razem srogo się zawiodłem...
Oto zwrotka numer 4:

My jesteśmy w Unii,
wolni, solidarni,
złote gwiazdki świecą
na błękicie flag.

Myślę, że nie potrzeba tu komentarza. Warto chyba postawić tylko jedno, proste pytanie: skoro powszechnie wiadomo, że Unia odbiera państwom członkowskich suwerenność (porzucając już nawet kwestię czy dobrze to, czy źle), to jak można wspominać o niej w hymnie dla Konstytucji 3 maja, gdzie podkreślona jest i uwydatniona niepodległość państwowa jako rzecz pierwszorzędna, ceniona ,,drożej nad życie”?!
Odsuńmy się o krok dalej tak, abyśmy mogli rzucić okiem na wszystkie zwrotki naraz. Dostrzegamy tu bardzo nieprzyjemny precedens. Zacytowana powyżej zwrotka jest jedyną, która w trzeciomajowym hymnie się nie powtarza. Umiejscowiona została dokładnie w środku, oddzielając od siebie dwie trójki sklonowanych czterowierszów, przez co stanowi niejako sedno utworu – zresztą doskonale się wyróżniające. Cóż ma znaczyć takie umieszczenie w samym centrum Unii Europejskiej – nie wiem. Jeśli mamy do czynienia z czystym przypadkiem, to przynajmniej możemy dziękować, że tekst ten nie odbił się szerszym echem np. w szkołach. Z kolei jeżeli został ukształtowany tak w sposób jak najbardziej celowy...
Tak czy inaczej smutne jest to, że takie jawne kpiarstwo z narodowego święta zostało potraktowane jako hymn dla wiekopomnego wydarzenia. 

piątek, 26 kwietnia 2013

Unijna gwarancja dla bezrobotnych... i po co się starać?


Szanowni Państwo, problemy z łączem internetowym dotykają zapewne również Unię Europejską, jednakże między mną, a naszą ukochaną ,,Organizacją Socjalizmu i Biurokracji” jest jedna podstawowa różnica: oni mają pieniądze od obywateli na finansowanie swoich fanaberii, więc dla internetowej propagandy też się znajdą. Ja postaram się nadrobić determinacją.
Zajrzyjmy zatem, Szanowni Państwo, na portal Parlamentu Europejskiego. Czymże to ukochani eurokraci zajmowali się przez ostatni czas? Zorganizowali sobie między innymi czat na Facebooku z zainteresowanymi internautami. Brytyjska posłanka Sharon Bowles odpowiadała na pytania przede wszystkim odnośnie Cypru oraz nowych reform bankowych, które obijają się w polskich mediach bez większego echa. Tymczasem sprawa jest jak najbardziej poważna, bo przecież wciąż promują nasi politycy strefę euro i próbują za wszelką cenę wepchnąć w ten gnijący byt Rzeczpospolitą. Dlatego tym bardziej powinny interesować ich (jak również i nas, chociaż my, Szanowni Państwo, marny mamy na medialną papkę wpływ) sprawa reform bankowych. Posłanka Bowles oznajmiła, że przyjęto ostatnio dwie propozycje w tej dziedzinie: dyrektywę w sprawie wymogów kapitałowych (dyrektywa – zasada, do której państwa członkowskie muszą się przystosować, przyp. autora), a także regulację, która uprawnia Europejski Bank Centralny do nadzorów finansów banków strefy euro. Tak oto w dalszym ciągu promuję się... ba!, wciąż wdraża się programy scentralizowanej kontroli.
Oczywiście, szacowana europosłanka ośmieliła się zauważyć, że przyjęcie waluty euro powinno być przede wszystkim wyborem obywateli. Rzecz jasna chodzi tu o ogólnonarodowe referendum (których notabene w Polsce brakuje, gdyż od czasów powojennych odbyło się ich zaledwie sześć). Niestety powszechna opinia, jakoby referenda były wolą ludu, działaniem odzwierciedlającym w czysty sposób demokrację bezpośrednią jest absolutnie błędna. Po pierwsze z tej prostej przyczyny, iż referenda są jedynie wskazaniami obywatelskimi dla rządzących, zaś ani Konstytucja, ani żaden inny dokument nie obliguje polityków do spełniania ,,zachcianek ludu”. Po drugie... przecież wszyscy doskonale znamy pytania, na które odpowiedź udziela się sama. Przykład? ,,Kolego, jesteś za prawicowym, kapitalistycznym, uciskającym naród ciemnogrodem? Czy może za demokratyczną Unią Europejską dbającą o prawa człowieka, laureatce pokojowej Nagrody Nobla itp.?”. Ja nie mam żadnych wątpliwości – jestem za prawicowym ciemnogrodem, ale zauważmy, że referendum ma charakter powszechny. Jeśli ktoś nie wie (bo jeśli nie sięgnie głębiej pod wierzchnią warstwę propagandy, to skąd miałby wiedzieć?), że eurosocjalizm również może być uciskiem, jednak znacznie gorszym, bo na skalę państwową, to sugestywne pytanie samo odpowie za obywatela.
Podobny precedens wystąpił w Norwegii podczas głosowania nad Traktatem z Maastricht. 28 listopada 1994 roku Norwegowie odrzucili możliwość przystąpienia do nowo tworzącej się unii – podkreślić warto, że wcale nie wyszło im to na złe. Bezrobocie we wszystkich krajach ,,europejskiego kołchozu” osiąga poziom 10.9 %, zaś wśród młodzieży osiąga prawie 25 % (za raportem Parlamentu Europejskiego z dnia 25.04). W Norwegii tymczasem na grudzień 2012 roku średni współczynnik bezrobocia rozciągał się od 1.7 % do 3.4 %. Według GUS z marca bieżącego roku bezrobocie osiąga 14.3 %.
Ale, ale! Skończmy z narzekaniem. Przecież nad rozwiązaniem tego problemu czuwa blisko 750 europosłów (hm... może zwyczajnie należałoby zwiększyć ich liczbę do 1000, to przeszło 200 nowych miejsc pracy, a do tego niezwykle dobrze płatnych...), a do tego w tej sprawie wspiera ich komisja ds. zatrudnienia. Obie grupy przyjęły zatem nowy projekt pomocy bezrobotnej młodzieży, oferujący osobom w wieku od 15 do 30 roku życia GWARANCJĘ (swoją drogą ciekawe, czy uwzględnili możliwość wystąpienia reklamacji...) na zatrudnienie, staż albo szkolenie. Jakim sposobem? Ano jest tylko jedna jedyna możliwość – wytworzenie miejsc pracy sztucznie napędzanych poprzez wtłoczenie w dane gałęzie gospodarki odpowiednich funduszy. Jest to postępowanie prowadzące w kierunku gospodarczych wynaturzeń. I to nie wszystko! Teraz już nie należy ubiegać się o pracę, bo ta przyjdzie do nas sama prosto z Brukseli. Zapewne nie będzie to oferta tylko dla najlepszych. Jakżeby inaczej! Eurokraci nie zdołaliby znieść tak jawnego dyskryminowania mniej rozgarniętych studentów. Dlatego, Szanowni Państwo, jeśli zauważycie kiedykolwiek bandę pijanych młodocianych nie martwcie się o nich – Unia też ich kocha!

Unijna gwarancja dla bezrobotnych... i po co się starać?


Szanowni Państwo, problemy z łączem internetowym dotykają zapewne również Unię Europejską, jednakże między mną, a naszą ukochaną ,,Organizacją Socjalizmu i Biurokracji” jest jedna podstawowa różnica: oni mają pieniądze od obywateli na finansowanie swoich fanaberii, więc dla internetowej propagandy też się znajdą. Ja postaram się nadrobić determinacją.
Zajrzyjmy zatem, Szanowni Państwo, na portal Parlamentu Europejskiego. Czymże to ukochani eurokraci zajmowali się przez ostatni czas? Zorganizowali sobie między innymi czat na Facebooku z zainteresowanymi internautami. Brytyjska posłanka Sharon Bowles odpowiadała na pytania przede wszystkim odnośnie Cypru oraz nowych reform bankowych, które obijają się w polskich mediach bez większego echa. Tymczasem sprawa jest jak najbardziej poważna, bo przecież wciąż promują nasi politycy strefę euro i próbują za wszelką cenę wepchnąć w ten gnijący byt Rzeczpospolitą. Dlatego tym bardziej powinny interesować ich (jak również i nas, chociaż my, Szanowni Państwo, marny mamy na medialną papkę wpływ) sprawa reform bankowych. Posłanka Bowles oznajmiła, że przyjęto ostatnio dwie propozycje w tej dziedzinie: dyrektywę w sprawie wymogów kapitałowych (dyrektywa – zasada, do której państwa członkowskie muszą się przystosować, przyp. autora), a także regulację, która uprawnia Europejski Bank Centralny do nadzorów finansów banków strefy euro. Tak oto w dalszym ciągu promuję się... ba!, wciąż wdraża się programy scentralizowanej kontroli.
Oczywiście, szacowana europosłanka ośmieliła się zauważyć, że przyjęcie waluty euro powinno być przede wszystkim wyborem obywateli. Rzecz jasna chodzi tu o ogólnonarodowe referendum (których notabene w Polsce brakuje, gdyż od czasów powojennych odbyło się ich zaledwie sześć). Niestety powszechna opinia, jakoby referenda były wolą ludu, działaniem odzwierciedlającym w czysty sposób demokrację bezpośrednią jest absolutnie błędna. Po pierwsze z tej prostej przyczyny, iż referenda są jedynie wskazaniami obywatelskimi dla rządzących, zaś ani Konstytucja, ani żaden inny dokument nie obliguje polityków do spełniania ,,zachcianek ludu”. Po drugie... przecież wszyscy doskonale znamy pytania, na które odpowiedź udziela się sama. Przykład? ,,Kolego, jesteś za prawicowym, kapitalistycznym, uciskającym naród ciemnogrodem? Czy może za demokratyczną Unią Europejską dbającą o prawa człowieka, laureatce pokojowej Nagrody Nobla itp.?”. Ja nie mam żadnych wątpliwości – jestem za prawicowym ciemnogrodem, ale zauważmy, że referendum ma charakter powszechny. Jeśli ktoś nie wie (bo jeśli nie sięgnie głębiej pod wierzchnią warstwę propagandy, to skąd miałby wiedzieć?), że eurosocjalizm również może być uciskiem, jednak znacznie gorszym, bo na skalę państwową, to sugestywne pytanie samo odpowie za obywatela.
Podobny precedens wystąpił w Norwegii podczas głosowania nad Traktatem z Maastricht. 28 listopada 1994 roku Norwegowie odrzucili możliwość przystąpienia do nowo tworzącej się unii – podkreślić warto, że wcale nie wyszło im to na złe. Bezrobocie we wszystkich krajach ,,europejskiego kołchozu” osiąga poziom 10.9 %, zaś wśród młodzieży osiąga prawie 25 % (za raportem Parlamentu Europejskiego z dnia 25.04). W Norwegii tymczasem na grudzień 2012 roku średni współczynnik bezrobocia rozciągał się od 1.7 % do 3.4 %. Według GUS z marca bieżącego roku bezrobocie osiąga 14.3 %.
Ale, ale! Skończmy z narzekaniem. Przecież nad rozwiązaniem tego problemu czuwa blisko 750 europosłów (hm... może zwyczajnie należałoby zwiększyć ich liczbę do 1000, to przeszło 200 nowych miejsc pracy, a do tego niezwykle dobrze płatnych...), a do tego w tej sprawie wspiera ich komisja ds. zatrudnienia. Obie grupy przyjęły zatem nowy projekt pomocy bezrobotnej młodzieży, oferujący osobom w wieku od 15 do 30 roku życia GWARANCJĘ (swoją drogą ciekawe, czy uwzględnili możliwość wystąpienia reklamacji...) na zatrudnienie, staż albo szkolenie. Jakim sposobem? Ano jest tylko jedna jedyna możliwość – wytworzenie miejsc pracy sztucznie napędzanych poprzez wtłoczenie w dane gałęzie gospodarki odpowiednich funduszy. Jest to postępowanie prowadzące w kierunku gospodarczych wynaturzeń. I to nie wszystko! Teraz już nie należy ubiegać się o pracę, bo ta przyjdzie do nas sama prosto z Brukseli. Zapewne nie będzie to oferta tylko dla najlepszych. Jakżeby inaczej! Eurokraci nie zdołaliby znieść tak jawnego dyskryminowania mniej rozgarniętych studentów. Dlatego, Szanowni Państwo, jeśli zauważycie kiedykolwiek bandę pijanych młodocianych nie martwcie się o nich – Unia też ich kocha!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Kabaret ,,Unia" przedstawia


Szanowni Państwo, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że pośród tego natłoku złych słów, jakie można z powodzeniem, bez najmniejszego mrugnięcia okiem, powiedzieć znajdziemy także nieco... wesołych akcentów. Niektóre postępowania szacownych eurokratów na dzień dzisiejszy wzbudzają pogardliwe uśmieszki, ale śmiem założyć, że jeszcze kilkanaście albo kilkadziesiąt lat temu powodowałyby istne wybuchy radości wśród całych narodowych społeczności. O czym mowa?
W pierwszej kolejności zajmijmy się marchewką. To znaczy przyjrzyjmy się problemowi, bo zajęła się nim już umiłowana Unia Europejska, stwierdzając jakiś czas temu, że jest ona niczym innym, jak... owocem. Zapytam zatem wprost, Szanowni Państwo – gdyby ktoś przy Waszym rodzinnym stole (np. podczas jakiejś uroczystości świątecznej, gdzie zbiera się większa ilość osób) powiedział jakieś 50 lat temu, że marchewka to owoc, jakie byłby Państwa reakcje? W zasadzie ciężko nam sobie to wyobrazić, kiedy na co dzień niemalże spotykamy podobne absurdy, które serwują nam jegomoście z Brukseli. Społeczność Europy przywykła już niejako do podobnych ,,wynalazków”, bo na marchwi się przecież nie skończyło. Rozwiązano również problem ślimaków (bo przecież kraje socjalistyczne doskonale radzą sobie z problemami, które NIE występują w innych państwach). Odgórnie bowiem stwierdzono, że ten dobrze wszystkim znany mięczak jest... rybą. Oczywiście lądową, bo raczej – z tego co mi wiadomo – wód nie zamieszkuje. Płetwy zapewne trzyma pod skorupą, kryjąc się skutecznie przed niedouczonym ciemnogrodem, ale ujawnił się eurokratom z Brukseli – stąd ich nowoczesna wiedza.
Ale o co tu właściwie chodzi?! Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to... nie inaczej! Chodzi o pieniądze. Portugalczycy produkują coś na kształt dżemu (czy tam marmolady) z marchewek, ale żeby ich towar można było eksportować za granice (jeśli w ogóle uznamy, że w Unii są jakiekolwiek granice), to należało uczynić z warzywa owoc. Podobnie rzecz miała się ze ślimakami. Ponieważ jest to niejako narodowa potrawa Francuzów eurokraci zamarzyli sobie naszych ,,braci” z zachodu dotować. Jednakże brakowało paragrafu, który zezwalałby na dopełnienie tego faktu, zatem przekształcono ślimaki w ryby... i wszystko gra!
Niestety nie do końca. O ile w tych dwóch przypadkach możemy potraktować szacownych eurokratów szyderczym śmiechem (a ci przecież jak najbardziej na to zasługują), o tyle przy niektórych nowych precedensach jest się czego obawiać. Powraca bowiem cenzura w postaci ,,listy ksiąg zakazanych”, chociaż może nie dosłownie i jeszcze niezbyt dosadnie. Wszystko zaczęło się od niemieckiej (znowu...) minister do spraw rodziny Kristiny Schröder, która stwierdziła, że swoim własnym dzieciom (tak na marginesie nieco im współczuję) nie czyta bajki o Pippi Langstrump, ponieważ jest tam mowa o ,,królu czarnych”. Pani minister korzysta zatem z ciągle silnego eurosocjalizmu, by przeforsować swoje fanaberie. I z tej przyczyny możemy, Szanowni Państwo, realnie obawiać się, że wkrótce bajka o ,,murzynku Bambo” zostanie oficjalnie zakazana. Co ciekawe w swoim szaleńczym zapędzie Kristina Schröder dorwała się również do Pana Boga, twierdząc, iż nie powinno się Go nazywać w rodzaju męskim, ale raczej w rodzaju nijakim. Z teologicznego punktu widzenia Stwórca nie ma żadnej osoby, bowiem jest bytem bezcielesnym. Skoro zatem wierzący o tym wiedzą, a niewierzącym nic do tego, to komu tak właściwie pani minister chce cokolwiek udowodnić?
Jakby tego było mało feministki próbują wrzucić na unijną listę ksiąg zakazanych (szczęśliwie oficjalnie jeszcze nie istniejącą) opowieści braci Grimm za niepoprawny politycznie model rodziny, gdzie ojciec zarabia na dom, zaś matka opiekuje się ogniskiem domowym. Mamy tu do czynienia z ukłonem w stronę marksizmu kulturowemu... zresztą nic to dziwnego. Feministkom nie straszny żaden Marks, żaden Engels, żaden Stalin i Hitler – w myśl własnych wybujałych fantazji ukłonią się przed samym diabłem, a przynajmniej zaczynam odnosić takie wrażenie. Dla pań (chyba) feministek mam mimo wszystko przyjacielską propozycję: niech zajmą się ustanawianiem parytetów w kopalniach i na budowach. Wówczas część ich paskudnej trzódki wykruszy się w trybie natychmiastowym.
Wróćmy jednak do naszej listy. Na baśniach braci Grimm się absolutnie nie kończy. Są jeszcze opowieści z Narnii, gdzie C. S. Lewisa. Autor w swoim dziele ośmielił się mieszkańców Kaloromenu (fikcyjnej krainy geograficznej) przyrównać do arabów, nadając im między innymi ciemny odcień skóry, wciskając turbany na głowy i osadzając na piaszczystej pustyni. Panie Lewis, jak można było tak zrobić?
To wszystko, Szanowni Państwo. Oczywiście lista już obecnie na tych tytułach się nie kończy. Poczekajmy jeszcze trochę, a dojdzie ich więcej. Eurokraci wygrzebią skąd się da zapomniane powieści, wierszy czy filmy, by tylko udowodnić swoją rację. Co ciekawe naszym europejskim marksistom jakoś nie przyszło do głowy, że skoro czarni się nie skarżą, to może im to zwyczajnie nie przeszkadza. A przecież, zapomniałbym. Socjaliści zawsze wiedzą, co dla nas najlepsze. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Europa Plus - Polska Minus


28 marca pojawił się na oficjalnej stronie ruchu Europa Plus wpis, będący odpowiedzią na krytykę Paula Krugmana pomysłu rychłego przyjęcia przez Polskę waluty euro. Amerykański ekonomista przedstawił gospodarczą sytuację Rzeczpospolitej jako stosunkowo dobrą w porównaniu do innych państw europejskich, szczególnie tych połączonych wspólną polityką fiskalną. Ostra krytyka spadła przede wszystkim na rządzących i ich starania o wprowadzenie waluty euro, przytaczając w argumentacji przykłady Hiszpanii, Irlandii i Cypru jako wielkich porażek tego projektu. Ostatecznie Krugman pyta retorycznie, jak wiele przykładów jeszcze potrzeba do utrwalenia przekonania, że strefa euro jest tylko i wyłącznie pułapką.
Tymczasem Europa Plus odpowiada na zarzuty, ale jak przystało na ruch nie posiadający jeszcze w ogóle własnego programu jest to odpowiedź lakoniczna i ogólnikowa. Autor (kimkolwiek by nie był) wspomina o wzroście gospodarczym Polski, mającym być niejako wynikiem członkostwa w Unii Europejskiej. Niestety szczegółów brak i nie sposób w ogóle dowiedzieć się jak znaczny jest to wzrost. Dalsza treść wpisu omawia temat absolutnie ,,po łebkach”, a miejscami zahacza wręcz o granice absurdu, skoro bowiem czytamy, że strefa euro ulega pozytywnym zmianom. Gdzie? - ciśnie się na usta pytanie. Z pewnością ostatnio nie na Cyprze, bo o Grecji w ogóle nie ma co wspominać. Na zakończenie padają dość zagadkowe słowa: ,,W Europie nikt nie ma już wątpliwości, że wspólna waluta jest projektem politycznym, a nie ekonomicznym”. Wbrew płynącej ze słów autora pewności śmiem wątpić w jego założenie, gdyż przynajmniej w moim środowisku ciągle uważa się projekt waluty euro za przedsięwzięcie jak najbardziej ekonomiczne. I jakoś nikt z kręgów prounijnej lewicy nie kwapił się do wyjaśniania tych nieporozumień. Niewielu z nich zapewne przyszło do głowy głośne ogłoszenie, że tu faktycznie nie chodzi o gospodarkę, nie chodzi o ekonomię, a o czysto polityczną rozgrywkę, rozwój federalnego marzenia pewnego wąskiego grona europejskiej ,,arystokracji”.
Wpis na oficjalnej stronie nowego ruchu jest swego rodzaju odzwierciedleniem całej sytuacji rozgrywającej się w kuluarach Europy Plus. As całego przedsięwzięcia, a także jeden z twórców tej idei, prezydent Aleksander Kwaśniewski, zaskakuje niesamowicie małym zaangażowaniem, które w zasadzie sprowadziło się do jednej konferencji prasowej (traktowanej obecnie jako niewypał i często częstowanej ironicznymi uśmieszkami) oraz wywiadu radiowego. To wszystko. Nie bardzo też przekonują słowa drugiego z założycieli, europosła Marka Siwca, który przyrównał Kwaśniewskiego do hetmana koronnego, mającego włączyć się do akcji, kiedy zostaną dobrani odpowiedni ,,pułkownicy”. Stwierdzenie to (poza tym, że kala pamięć takich hetmanów, jak Jan Karol Chodkiewicz czy Stanisław Żółkiewski – bezsprzecznie bohaterów narodowych – którzy to muszą przewracać się w grobach, słysząc o integracji i federalizacji Europy, gdzie przecież własne zdrowie oddawali w obronie niepodległości ojczyzny) według niektórych wprost pokazuje czyją tak właściwie inicjatywą jest ruch Europa Plus. Aleksander Kwaśniewski przypomina nieco wizytówkę dla prawdziwych inicjatorów prounijnej organizacji: Marka Siwca i Janusza Palikota.
Jaki jest z kolei cel całego przedsięwzięcia? Tego natenczas oficjalnie jeszcze nie przedstawiono, bo do tej pory dział ,,program” na oficjalnej stronie ruchu świeci pustkami (pomijając oczywiście niezbyt konkretny opis obecnej sytuacji Unii Europejskiej). Czym zatem miałby się kierować młody wyborca? Poza uruchomioną niedawno inicjatywą ,,Zapytaj Aleksandra Kwaśniewskiego” pozostaje w zasadzie wyłącznie słuchać przedstawicieli ruchu na różnych konferencjach prasowych i spotkaniach z przyszłymi wyborcami. A ci mówią o federalizacji Europy, o europejskiej integracji, o wspólnej polityce fiskalne, o walucie euro, o wspólnym rozwoju armii. Interesującym faktem jest, że podczas ostatnich wyborów do sejmu Janusz Palikot głosił wprost konieczność zredukowania do minimum armii Rzeczpospolitej Polskiej, a tym razem z tą samą pewnością opowiada się za poszerzeniem wojska europejskiego. Ponadto ze swoich poglądów sam Palikot, jak i cały jego ruch (ten zasiadający w polskim sejmie), nie zrezygnował. Jednocześnie tworzy (tym razem z ruchem numer dwa) nową ideę zupełnie sprzeczną z tą pierwszą. I dla ostatniego (albo pierwsze – zależy z której strony patrzeć) z założycielu Europy Plus nie jest to nic nowego. Niektórzy pamiętają jeszcze Palikota jako właściciela ultrakatolickiego czasopisma ,,Ozon” albo członka programu ,,Przyjazne Państwo”. Przywykliśmy niejako w tym wypadku do podobnego postępowania, do zmiany poglądów, jak zmieniają się obrazki w kalejdoskopie. Kwestia tylko tego, gdzie rozdają pieniądze.
Warto zatem wrócić do retorycznego pytania, które zadał Paul Krugman zadał na swoim blogu: ile jeszcze trzeba, żeby ludzie zorientowali się, iż waluta euro, głęboka integracja europejska czy nawet federalizacja Europy jest zwyczajną pułapką? Odpowiedź nie wydaje się zbyt optymistyczna, skoro wg sondaży 23 % polaków deklaruje, że będą głosować na ruch Europa Plus. Będą głosować... i zapewne nikogo z tej prawie ćwierci badanych brak programu nie powstrzyma. 

wtorek, 9 kwietnia 2013

Pieniądz - wspólna wiara Europy


Nie od dziś próbuje się (również – o ile nie w szczególności – w ramach Unii europejskiej) spychać religię do sfery prywatnej. Niegdyś przy powszechnych spisach ludności wypełniało się również odpowiednią rubrykę odnośnie przynależności religijnej. Nie tak jeszcze dawno (przed kilkoma laty, choć dokładnej daty nie jestem w stanie określić) wspomniana rubryka zniknęła z tychże druków, a duchowość ,,sprywatyzowano”. Im dalej na zachód, można powiedzieć, tym podobne postępowanie ze strony rządów państw jest intensywniejsze. Francja – kraj absolutnie laicki – zabrania obywatelom obnoszenia się z symbolami religijnymi. Belgia: przed kilkoma tygodniami wprowadzono zakaz używania w miejscach publicznych słów ,,Wielkanoc”, ,,Boże Narodzenie”, a nawet ,,karnawał”. Pomijając kwestię perfidnego zamachu na wolność słowa coraz bardziej prywatyzuje się religię. Mimo to, Szanowni Państwo, wiemy doskonale w co wierzą przechodnie, których co dzień mijamy na chodnikach. Wierzą w pieniądze.
Nie mam zamiaru, ostrzegam na wstępie, uprawiać tu żadnego moralizatorstwa i pouczać na temat tego, że wartości duchowe są ważniejsze od wartości materialnych. Nie. Rozważania o pieniądzu wyprowadziłem od wiary tylko z tego względu, iż to właśnie na wierze opiera się cała siła obecnej waluty wszystkich krajów Europy. Wystarczy się zastanowić, co tak właściwie mają w sobie banknociki, które mielimy w palcach niemal codziennie, co stwarzałoby z nich jakąkolwiek wartość. Oczywiście – nie mają zupełnie nic! Faktycznie twarz jednego z naszych historycznych królów, graficzna oprawa oraz tekst stanowią zaledwie tło. Tło dla faktycznie umownej wartości. Od niej to ekonomiści przyjęli nazwę obecnych walut światowych, opartych na wierze w ich wartość, jako pieniądz fiducjarny (łac. fides – wiara).
Alternatywą dla tego rodzaju środka płatniczego jest pieniądz posiadający standard złota, a zatem konkretną ilością kruszcu przypadającą na jeden papierowy banknot. Owszem, sama wartość złota również jest efektem wiary w nią, jednakże w tym wypadku wspomniana wiara uwarunkowana jest kulturowo (np. dla rdzennych mieszkańców Ameryki Łacińskiej ten miękki, żółtawy metal nie stanowił większej wartości). Ponadto ilość złota, jaką można pozyskać na całym świecie jest ograniczona w przeciwieństwie do pieniądza fiducjarnego, który może być drukowany praktycznie bez zahamowań, co rodzi bardzo poważne konsekwencje dla gospodarki, czyli notabene dla obywateli. Rządzących problem ten omija z jasnej przyczyny – monopol na drukowanie pieniądza ktoś musi dzierżyć (nie trzeba chyba tłumaczyć co by się stało, gdyby przeciętny Kowalski posiadał maszynę mogącą masowo drukować banknoty...) i to właśnie przypada na barki władz, a właściwie na barki banku centralnego, będącego pod ścisłą kontrolą władzy.
Ale co tak właściwie pieniądz fiducjarny oraz jego produkcja ma wspólnego z Unią Europejską? Rzecz jasna euro standardu złota nie posiada zatem jest właśnie walutą opartą wyłącznie na wierze w jej wartość. Z kolei monopol na jego produkowanie ma w tym wypadku Europejski Bank Centralny. Kto go kontroluje? Diabli wiedzą (bo możliwe jest, że oni sami sprawują nad nim kontrolę). Faktycznie nie ma żadnego organu, będącego jednocześnie zależnym w jakimkolwiek stopniu od obywateli, kontrolującego ilość drukowanych pieniędzy. Dlatego też EBC drukuje euro na potęgę, zrzucając wszelkie konsekwencje takiego działania właśnie na zwykłych ludzi.
Najwyższa pora zdradzić, czym tak właściwie są wspomniane konsekwencje. Pierwsza to inflacja, czyli – mówiąc w skrócie – spadek wartości pieniądza albo z drugiej strony: wzrost wartości, a przez to cen towarów. Sprawę można pojąć tak ,,na chłopski rozum”. Produkt, którego na rynku jest bardzo dużo najzwyczajniej w świecie staje się produktem tańszym, ponieważ dostęp do niego jest ułatwiony, a do tego poprzez jego nadmiar często należy trafiać do mniej zamożnych warstw społeczeństwa, a przez to zwiększać grono nabywców. Praktyczny przykład nie jest potrzebny. Dlaczego? Wszyscy z was, Szanowni Państwo, doskonale pamiętają czasy PRLu (kto nie pamięta niech zapyta chociażby rodziców) i ceny produktów osiągające miliony złotych.
Warto również zauważyć, że przy produkcji pieniądza fiducjarnego znacznie utrudnione jest oszczędzanie. Z jakiej przyczyny bowiem oszczędzamy? Na pewno nie po to, by dotrwać z kolosalnymi kwotami do śmierci i nijak ich nie wykorzystując. Oszczędzamy, aby później w jakiś konkretny sposób pozostawione na kątach pieniądze wydać. Jednakże oszczędzanie ma sens tylko wtedy, gdy wartość pieniądza się nie zmienia. Tymczasem wyobraźcie sobie, Szanowni Państwo, że nagle wszyscy obywatele naszej umiłowanej Rzeczypospolitej odkładają pieniądze na konta i oszczędzają. W zasadzie co w tym złego, komu miałoby to szkodzić? Komu? Nie inaczej – szkodzi w pierwszej kolejności władzom. Z pieniędzy nie działających w gospodarce nie da się odprowadzać podatków. Co w takiej sytuacji robi władza? Dodrukowuje kolejne banknoty w celu ożywienia rynku, powodując przez to spadek wartości tych sum odłożonych przez obywateli na przyszłość.
Podobna polityka ma stosunkowo małe skutki uboczne w porównaniu do skutków, jakie podobne traktowanie gospodarki odbyłoby się np. na ogólnoeuropejską skalę, co próbuje nam się zafundować poprzez wprowadzenie wspólnej waluty. Z tej właśnie przyczyny nasza odpowiedź dla euro powinna być jednoznaczna – NIE!

Nowa cywilizacja


Unia Europejska, od samego początku swego istnienia – czyli formalnie od ratyfikacji traktatu lizbońskiego, zaś nieformalnie od powstania samej idei wspólnej konstytucji dla Europy – stanowiła byt absolutnie sprzeciwiający się podwalinom wszystkich europejskich narodów: kulturze łacińskiej. W zastępstwo (bo nie istnieje nic takiego jak zbiorowość ludzka – albo nawet jeden człowiek – bez kultury) zaproponowano nam dzisiaj coś, co nazywa się powszechnie kulturą europejską. Zwrot ten na tyle wszedł do naszego języka, że powoli zaczynał wypierać wszystkie te wartości, które do tej pory obejmował termin ,,cywilizacja łacińska”. Wspomniane wartości (nazywane niekiedy filarami) to grecka filozofia, a w szczególności jej podejście do Prawdy, rzymskie prawo (a także, jak sądzę, rzymski system sprawowania władzy, czyli republika) oraz etyka i zasady moralna chrześcijaństwa. Co do pierwszego możliwe, że istnieją jeszcze jakiekolwiek złudzenia... nie wiem, przyznaję szczerze, filozofem nie jestem.
Z kolei drugi element został już dawno porzucony: republikę zastąpiono demokracją. Nie jest to, absolutnie nie jest, tym samym! Dzisiaj w dyskursie publicznym słowo ,,republika” zaniknęło niemal zupełnie (z wyłączeniem terminu ,,Rzeczpospolita”, który odnosi się niekiedy do Polski). Zastąpiono je demokracją. Pierwszy, to rządy prawa (gdzie nadrzędną wartość stanowi prawo), drugi to rządy większości (prawo może stanowić większość). W połączeniu z pierwszym filarem – greckim podejściem do Prawdy – tworzy się swego rodzaju kulturowy zwornik dla prawa naturalnego: zasad niezbywalnych żadnym głosowaniem, żadną kwalifikowaną większością głosów, takich jak np. pierwszeństwo małżeństwa przed związkami homoseksualnymi. Obecnie (anty)cywilizacja europejska (tfu!) zmieniła ten stan rzeczy. Posłowie (jak dobrze wiemy bywa, że są to ludzie bez matury) mogą ,,zmienić” dane prawo naturalne i ustalać od kiedy człowiekowi przysługuje prawo do życia w Polsce (obecnie na pewno nie od poczęcia), nadawać nadmierne przywileje gejom albo lesbijkom (pasożytom społecznym w pełnym tego słowa znaczeniu) itp.
Docieramy wreszcie, Szanowni Państwo, do ostatniego elementu cywilizacji łacińskiej, który został potraktowany równie pogardliwie, jak pozostałe: etyka i moralność chrześcijańska. Kto jest jej dawcą wiemy wszyscy (zapewne wiedzą to również ci z Państwa, nie będący chrześcijanami) – sam Wszechmogący Bóg. Tymczasem szacowni eurokraci zupełnie odrzucili w Traktacie Lizbońskim (będący notabene nieformalną konstytucją Unii Europejskiej) jakiekolwiek zasady związane z chrześcijaństwem. Brakuje w preambule jakiegokolwiek odwołania do Boga (a występuje ono w większości konstytucji państw Europy, więc tym bardziej zadziwiający jest ten fakt, skoro eurokraci tak usilnie propagują demokrację...) czy do samego chrześcijaństwa. Znajdziemy tam tylko słowa, że czołowi twórcy traktatu lizbońskiego są ,,inspirowani kulturowym, religijnym i humanistycznym dziedzictwem Europy”. Jednakże wspomniane odniesienie do religii tak w zasadzie nic nie znaczy. Tradycja religijna Europy to zarówno protestantyzm, katolicyzm, jak i prawosławie. Ba! Spory wpływ w dziejach naszego kontynentu mieli także Żydzi. A tym bardziej muzułmanie – z wytworzonej przez nich kultury czerpano niesamowicie dużo: począwszy od czasów kalifatu kordobańskiego, przez krucjaty i na Imperium Osmańskim skończywszy. Pytanie zatem pozostaje: którą tradycję religijną eurokraci mają na myśli?
Odpowiedź zaś wcale nie jest taka oczywista, jeśli zdamy sobie, Szanowni Państwo, sprawę z różnorodności kulturowej europejskich Narodów. W myśl głoszonej przez eurokratów tolerancji próbuje się ustanowić kompromis między imigrantami muzułmańskimi, a obywatelami np. Wielkiej Brytanii. Wyznawcy proroka domagają się wprowadzenia elementów szariatu (muzułmańskiego prawa religijnego) do prawa państwowego. I nie byłoby to rzeczą specjalnie niekorzystną, gdyby nie powszechne podejście państw europejskich (modelowanych na twory absolutnie laickie) do prawa chrześcijańskiego – zepchniętego na margines, wykluczonego. Jak zatem brytyjscy obywatele mogą czuć się bezpieczni we własnym kraju, skoro rządzący zamierzają faworyzować przybyszów ze wschodu będących w mniejszości kosztem własnych obywateli?
Rzeczpospolita Polska trzyma się dość twardo pośród tego zachodniego bałaganu, choć ten próbuje wdzierać się do nas drzwiami i oknami (25 stycznia odrzucono projekt ustawy o legalizacji związków partnerskich). Tymczasem nie ulega żadnej wątpliwości, że (anty)cywilizacja europejska nie przetrwa długo. Runie razem z całą Unią Europejską. Teraz pozostaje pytanie, czy ten ponadnarodowy twór runie ze względów gospodarczych, czy może demograficznych. Trzeciej drogi nie widzę. 

sobota, 6 kwietnia 2013

Brakuje tylko korony


Kim jest Jose Manuel Barroso? Portugalczykiem można powiedzieć, aczkolwiek jeśli przyjrzeć się nieco bliżej jego osobie rodzą się pewne wątpliwości. Raczej powinno się rzec, że przewodniczący Komisji Europejskiej jest właśnie nikim innym, jak Europejczykiem. Europejczykiem z krwi i kości, a przede wszystkim ze sposobu myślenia. Jednakże z pewnością nie chodzi tu o bycie zwykłym obywatelem, szeregowcem, że tak to ujmę, ale o samym królem zjednoczonej Europy. Brakuje tylko korony.
Bzdury? Dlaczego niby? Przecież to sam pan przewodniczący wypowiedział pamiętne słowa, że lubi przyrównać Unię Europejską jako twór do organizacji imperium. A o istnienie imperium będzie dbał w pierwszej kolejności właśnie imperator, do którego sam siebie Barroso może śmiało przyrównywać. Nie ze względu na osiągnięcia czy niezwykłą szlachetność postępowania, ale z przyczyny znacznie bardziej przyziemnej – przywodzi zwyczajnie organem, zajmującym się kształtowaniem prawa w niemal całej Europie. Organem absolutnie NIEOBIERALNYM (dobór jej członków, po wyznaczeniu przez Radę Europejską przewodniczącego, odbywa się praktycznie na zasadzie kooptacji, a nie wolnych wyborów), a ponadto praktycznie NIEUSUWALNYM (może się to odbyć wyłącznie przez uchwalenie wotum nieufności przez Parlament Europejski). Nie dziwne zatem, że pozwala sobie na oficjalne głoszenie swoich politycznych idei z chęcią utworzenia federacji państw europejskich na czele. Nikt go z tego nie rozlicza. Obywatele mogą tylko słuchać i zaciskać pięści – wpływu żadnego nie mają.
Poznaliśmy, Szanowni Państwo, kim jest komisarz Barroso, jednakże równie ciekawa historia (o ile nawet nie ciekawsza) dotyczy tego, kim był. Polityczną karierę rozpoczął w czasie studiów w Lizbonie (mając 18 lat) jako członek Rewolucyjnego Ruchu Portugalskiego Proletariatu, czyli – mówiąc w skrócie – był komunistą (a konkretnie maoistą). Wkrótce po obaleniu dyktatury generała Antonio Salazara zmienił swoje poglądy na – jak to określają niektóre źródła – centroprawicowe. Trudno jednak powiedzieć, by jacykolwiek socjaldemokraci, w szeregach których rozwijał swoją karierę Barroso, mieli cokolwiek wspólnego z realną prawicą. Należałoby raczej określić ową przemianę poglądową szanownego komisarza jako odejście od rewolucyjnego komunizmu do wersji nieco łagodniejszej, a więc socjalizmu. Przez te długie lata niewiele się zmieniło poza tym, że Barroso nie przewodzi już socjalizmowi portugalskiemu, a eurosocjalizmowi. Właśnie w ramach tego ostatniego dąży do stworzenia nowego europejskiego imperium.
Dlaczego te poglądy są tak niebezpieczne? Bo z pewnością są! Imperializm to bezwarunkowa korzyść tylko i wyłącznie dla imperatorów – co do reszty należy długo się zastanowić. Niczego nie nauczyła szanownego pana komisarza dramatyczna porażka euro w Grecji, niczego nie nauczyły go również ostatnie perturbacje na Cyprze. Wciąż drwi z głosów sprzeciwu i konsekwentnie dąży do zacieśniania gospodarczej więzi między państwami. To wróży rychły koniec nie tylko strefie euro, ale całej Unii Europejskiej (choć nie możemy wprost określić, jak ten koniec będzie wyglądał i kiedy ostatecznie nastąpi, bo nastąpić musi – o ile nie zmienią się obecne władze). A co dzieje się, kiedy upadają imperia? Wówczas zaczynają się pytania o granice, bo tych na chwilę brakuje między państwami Unii (prawdopodobnie z Polski do Niemiec można czasami przejechać bez zatrzymywania się). Z kolei kwestie związane z granicami od lat stanowiły przyczynek licznych wojen.
Czy zatem europejski imperializm jest niebezpieczny spróbujcie, Szanowni Państwo, odpowiedzieć sobie sami. 

piątek, 5 kwietnia 2013

Nasze dzieci i wnuki nas przeklną...



...stwierdził bez ogródek Godfrey Bloom, brytyjski polityk, ekonomista i przedsiębiorca, podczas jednego z posiedzeń Parlamentu Europejskiego. Twarde słowa jak mniemam na szanownych eurokratach nie zrobiły większego wrażenia, ponieważ ci wciąż rozwijają swoją politykę gospodarczą tak, jakby nic się nie działo. Bez przerwy powiększają i tak już przecież kolosalne długi państw członkowskich poprzez finansowe ,,pomoce" dla upadających elementów paktu fiskalnego. Długów tych nie da się spłacić w rok, ba!, nie da się tego uczynić najpewniej również w dziesięć lat. Budżetowe deficyty zostaną dla potomnych. Czy aby na pewno? Czy przypadkiem Pan Bloom nie potraktował sprawy zbyt optymistycznie? Czy w ogóle będą następne pokolenia Polaków, Francuzów, Niemców? 
Postawienie tych pytań i próba realnego na nie odpowiedzenia nie jest w zasadzie czymś szczególnie trudnym. Oczywiście w tzw. mediach głównego nurtu nikt nie piśnie ani słowa o pewnym współczynniku, który znajdziemy we wszelkiego rodzaju raportach i badaniach demograficznych: o współczynniku dzietności. 
Co to właściwie jest nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, jednak dla tych wcześniej niezainteresowanych tematem dodam, że współczynnik dzietności to statystyczna liczba dzieci jaka przypada na jedną matkę w danym kraju. 
Według raportu Eurostatu z 2011 roku niemal wszystkie państwa Unii Europejskiej (wówczas 27) posiadały tenże współczynnik na poziomie niższym niż 2.00. Wyjątek stanowiła Irlandia, osiągając 2.07 dziecka na jedną matkę. Wystarczy odrobina logicznego myślenia, by dojść do prostego wniosku: cywilizacja europejska wymiera. Skoro bowiem każda potencjalna rodzina posiadać będzie tylko jedno dziecko oznacza to wprost, że następne pokolenie będzie dwukrotnie mniej liczne od obecnego. A natura, jak wiemy, próżni nie znosi (dodać należy, że rządzący oligarchowie również - ktoś przecież musi zarabiać na pensie i diety), więc miejsce europejskich narodów rychło zajmą inne, ogarnięte mniej śmiercionośnymi cywilizacjami. Kto jest pierwszym pretendentem? Oczywiście: Arabowie, a ściślej rzecz ujmując - muzułmanie. Obecnie stanowią ok. 10 % społeczeństwa francuskiego, a w Danii w niewielkim miasteczku Kokkedal muzułmańska większość w radzie miejskiej (jak i w całym miasteczku) nie przeznaczyła żadnych funduszy na bożonarodzeniową choinkę, co wywołało niemały skandal. 
Sypią się zatem obelgi na lud arabski, chociaż przyczyna takiego stanu rzeczy nie leży nijak w ich postępowaniu. Wyznawcy Proroka nie czynią przecież niczego zaskakującego. Działają z myślą o własnej korzyści, z myślą o własnych pobratymcach. W wielu państwach stali się z tej przyczyny swego rodzaju wrogami numer jeden, bo u nas, w Europie, jakoś nie przywykliśmy do tego, by nasi właśni rządzący zajmowali się w pierwszej kolejności dbaniem o dobro własnego narodu. Skądże! Unia Europejska musi być przecież TOLERANCYJNA. Tolerancyjna ponad wszystko. Również ponad przyszłość naszej cywilizacji. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Bajka o funduszach


Szanowni Państwo, rozejrzyjcie się chociażby w autobusach. Myślę, że nie zastaniecie takiego, gdzie zabrakłoby nalepki o unijnych dotacjach, dzięki którym tak wspaniale rozwija się Rzeczpospolita. Co ciekawe podobne propagandowe reklamówki odnajdziemy zarówno w zupełnie nowych pojazdach, jak i w tych starych, zupełnie zdezelowanych, zakupionych zapewne wtedy, gdy Unia Europejska istniała tylko w głowach niektórych szaleńców, a komisarz Barroso ciągle jeszcze parał się komunizmem w wydaniu chińskim. Podobnie wystarczy przejść się korytarzami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Od podobnych naklejek aż się roi, a w zasadzie od niedawna dwa wielkie plakaty o podobnej treści dołączyły na barierkę przy wejściu. Zapewne dla towarzystwa pomniku Norwida, który to podobno napisał do Brukseli skargę na niehumanitarne traktowanie.
Ironia sama wchodzi pod palce, chociaż temat jest śmiertelnie poważny, ponieważ część ludzi (jaka to jest cześć obywateli Rzeczpospolitej nie wiadomo, ale jednak na pewno dość pokaźna) nie zdaje sobie w ogóle sprawy, że unijne fundusze nie biorą się z kosmosu. Płynął w postaci składek od państw członkowskich. Skąd za to pieniądze mają państwa członkowskie? Oczywiście! Od nas, obywateli, z naszych podatków. Podobno Polska wpłaca do Europejskiego Banku Centralnego ok. 2,5 mld złotych, aczkolwiek najprawdopodobniej rzeczywista suma, jaka idzie na rzecz unijnych fanaberii jest znacznie wyższa (a już na pewno nie niższa), choć oficjalnie nigdy jej nie poznamy. Dodać bowiem do tej ogólnej sumy należałoby wszystkie koszta, jakie muszą ponosić poszczególni przedsiębiorcy, zmuszani do wprowadzania w życie unijnych pomysłów - takich jak np. ostatnie ,,ulepszenia" do stacji benzynowych, które zniszczyły setki małych, prywatnych przedsiębiorstw.
Jak zatem wygląda pozyskiwanie wspomnianych funduszy? Rzeczpospolita Polska wpłaca Unii określoną kwotę, a później – między innymi z tych właśnie pieniędzy – domaga się dotacji. Ktoś przy okazji rozwiesza wszędzie różnorakie ogłoszenia o finansowaniu wszelkiego rodzaju przedsięwzięć z tychże funduszy. Ale to jeszcze nie wszystko! Pieniądze same nie wędrują z jednego miejsca w drugie. Transakcje te (czyli przesłanie określonych kwot z Rzeczpospolitej Polskiej do Brukseli i odwrotnie w następnej fazie) wykonuje obszernie rozbudowany aparat biurokratyczny, pożerający część ze wspomnianych składek. Urzędników trzeba przecież opłacić. Przykładowo: wpłacamy do Unii 150 zł i otrzymujemy w zamian 100 zł. Resztę pochłaniają biurokraci. Nie warto chyba wspominać obszerniej o tym, że istnieje możliwość wydawania tych pieniędzy z pominięciem pożerającego 1/3 aparatu. Oczywista oczywistość. Niestety nie wpadli na to nasi rządzący.
Istnieje jeszcze jedna wada unijnych dotacji. Wróćmy do przykładu z kwotą 150 zł. Jak wiadomo zostaje nam zaledwie 100 zł, ale i na tym nie kończą się problemy, ponieważ nie dostajemy z powrotem całej ,,stówy”. Unia oddaje nam to w ratach po 20 zł, a do tego – żeby było śmieszniej – każda kolejna ,,rata” jest już z góry przeznaczona na konkretny projekt. Dlatego w zasadzie trudno powiedzieć, żebyśmy to my sami wydawali nasze pieniądze. Są przecież tacy, którzy mogą wybrać to, co rzeczywiście dla nas lepsze.
Tak mniej więcej rysuje się sprawa unijnych funduszy. Warto jeszcze wspomnieć, że średnio na rok wspomniane dotacje wynoszą ok. 2,5 % polskiego PKB (mowa tutaj wyłącznie o tzw. pakiecie spójności), zatem są to zwyczajne ,,drobniaki”. Mimo to zainwestowano w odpowiednią ilość propagandowych nalepek i plakatów, idąc w myśl za nauką towarzysza Lenina: ,,Główna rzecz jednak – to, oczywiście, propaganda i agitacja wśród wszystkich warstw ludu”.