Szanowni
Państwo, rozejrzyjcie się chociażby w autobusach. Myślę, że nie
zastaniecie takiego, gdzie zabrakłoby nalepki o unijnych dotacjach,
dzięki którym tak wspaniale rozwija się Rzeczpospolita. Co ciekawe
podobne propagandowe reklamówki odnajdziemy zarówno w zupełnie
nowych pojazdach, jak i w tych starych, zupełnie zdezelowanych,
zakupionych zapewne wtedy, gdy Unia Europejska istniała tylko w
głowach niektórych szaleńców, a komisarz Barroso ciągle jeszcze
parał się komunizmem w wydaniu chińskim. Podobnie wystarczy
przejść się korytarzami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Od
podobnych naklejek aż się roi, a w zasadzie od niedawna dwa wielkie
plakaty o podobnej treści dołączyły na barierkę przy wejściu.
Zapewne dla towarzystwa pomniku Norwida, który to podobno napisał
do Brukseli skargę na niehumanitarne traktowanie.
Ironia
sama wchodzi pod palce, chociaż temat jest śmiertelnie poważny,
ponieważ część ludzi (jaka to jest cześć obywateli
Rzeczpospolitej nie wiadomo, ale jednak na pewno dość pokaźna) nie
zdaje sobie w ogóle sprawy, że unijne fundusze nie biorą się z
kosmosu. Płynął w postaci składek od państw członkowskich. Skąd
za to pieniądze mają państwa członkowskie? Oczywiście! Od nas,
obywateli, z naszych podatków. Podobno Polska wpłaca do
Europejskiego Banku Centralnego ok. 2,5 mld złotych, aczkolwiek
najprawdopodobniej rzeczywista suma, jaka idzie na rzecz unijnych
fanaberii jest znacznie wyższa (a już na pewno nie niższa), choć oficjalnie nigdy jej nie poznamy. Dodać bowiem do tej ogólnej sumy należałoby wszystkie koszta, jakie muszą ponosić poszczególni przedsiębiorcy, zmuszani do wprowadzania w życie unijnych pomysłów - takich jak np. ostatnie ,,ulepszenia" do stacji benzynowych, które zniszczyły setki małych, prywatnych przedsiębiorstw.
Jak
zatem wygląda pozyskiwanie wspomnianych funduszy? Rzeczpospolita
Polska wpłaca Unii określoną kwotę, a później – między
innymi z tych właśnie pieniędzy – domaga się dotacji. Ktoś
przy okazji rozwiesza wszędzie różnorakie ogłoszenia o
finansowaniu wszelkiego rodzaju przedsięwzięć z tychże funduszy.
Ale to jeszcze nie wszystko! Pieniądze same nie wędrują z jednego
miejsca w drugie. Transakcje te (czyli przesłanie określonych kwot
z Rzeczpospolitej Polskiej do Brukseli i odwrotnie w następnej
fazie) wykonuje obszernie rozbudowany aparat biurokratyczny,
pożerający część ze wspomnianych składek. Urzędników trzeba
przecież opłacić. Przykładowo: wpłacamy do Unii 150 zł i
otrzymujemy w zamian 100 zł. Resztę pochłaniają biurokraci. Nie
warto chyba wspominać obszerniej o tym, że istnieje możliwość
wydawania tych pieniędzy z pominięciem pożerającego 1/3 aparatu.
Oczywista oczywistość. Niestety nie wpadli na to nasi rządzący.
Istnieje
jeszcze jedna wada unijnych dotacji. Wróćmy do przykładu z kwotą
150 zł. Jak wiadomo zostaje nam zaledwie 100 zł, ale i na tym nie
kończą się problemy, ponieważ nie dostajemy z powrotem całej
,,stówy”. Unia oddaje nam to w ratach po 20 zł, a do tego –
żeby było śmieszniej – każda kolejna ,,rata” jest już z góry
przeznaczona na konkretny projekt. Dlatego w zasadzie trudno
powiedzieć, żebyśmy to my sami wydawali nasze pieniądze. Są
przecież tacy, którzy mogą wybrać to, co rzeczywiście dla nas
lepsze.
Tak
mniej więcej rysuje się sprawa unijnych funduszy. Warto jeszcze
wspomnieć, że średnio na rok wspomniane dotacje wynoszą ok. 2,5 %
polskiego PKB (mowa tutaj wyłącznie o tzw. pakiecie spójności),
zatem są to zwyczajne ,,drobniaki”. Mimo to zainwestowano w
odpowiednią ilość propagandowych nalepek i plakatów, idąc w myśl
za nauką towarzysza Lenina: ,,Główna
rzecz jednak – to, oczywiście, propaganda i agitacja wśród
wszystkich warstw ludu”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz