Felietony i komentarze

wtorek, 2 kwietnia 2013

Bajka o funduszach


Szanowni Państwo, rozejrzyjcie się chociażby w autobusach. Myślę, że nie zastaniecie takiego, gdzie zabrakłoby nalepki o unijnych dotacjach, dzięki którym tak wspaniale rozwija się Rzeczpospolita. Co ciekawe podobne propagandowe reklamówki odnajdziemy zarówno w zupełnie nowych pojazdach, jak i w tych starych, zupełnie zdezelowanych, zakupionych zapewne wtedy, gdy Unia Europejska istniała tylko w głowach niektórych szaleńców, a komisarz Barroso ciągle jeszcze parał się komunizmem w wydaniu chińskim. Podobnie wystarczy przejść się korytarzami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Od podobnych naklejek aż się roi, a w zasadzie od niedawna dwa wielkie plakaty o podobnej treści dołączyły na barierkę przy wejściu. Zapewne dla towarzystwa pomniku Norwida, który to podobno napisał do Brukseli skargę na niehumanitarne traktowanie.
Ironia sama wchodzi pod palce, chociaż temat jest śmiertelnie poważny, ponieważ część ludzi (jaka to jest cześć obywateli Rzeczpospolitej nie wiadomo, ale jednak na pewno dość pokaźna) nie zdaje sobie w ogóle sprawy, że unijne fundusze nie biorą się z kosmosu. Płynął w postaci składek od państw członkowskich. Skąd za to pieniądze mają państwa członkowskie? Oczywiście! Od nas, obywateli, z naszych podatków. Podobno Polska wpłaca do Europejskiego Banku Centralnego ok. 2,5 mld złotych, aczkolwiek najprawdopodobniej rzeczywista suma, jaka idzie na rzecz unijnych fanaberii jest znacznie wyższa (a już na pewno nie niższa), choć oficjalnie nigdy jej nie poznamy. Dodać bowiem do tej ogólnej sumy należałoby wszystkie koszta, jakie muszą ponosić poszczególni przedsiębiorcy, zmuszani do wprowadzania w życie unijnych pomysłów - takich jak np. ostatnie ,,ulepszenia" do stacji benzynowych, które zniszczyły setki małych, prywatnych przedsiębiorstw.
Jak zatem wygląda pozyskiwanie wspomnianych funduszy? Rzeczpospolita Polska wpłaca Unii określoną kwotę, a później – między innymi z tych właśnie pieniędzy – domaga się dotacji. Ktoś przy okazji rozwiesza wszędzie różnorakie ogłoszenia o finansowaniu wszelkiego rodzaju przedsięwzięć z tychże funduszy. Ale to jeszcze nie wszystko! Pieniądze same nie wędrują z jednego miejsca w drugie. Transakcje te (czyli przesłanie określonych kwot z Rzeczpospolitej Polskiej do Brukseli i odwrotnie w następnej fazie) wykonuje obszernie rozbudowany aparat biurokratyczny, pożerający część ze wspomnianych składek. Urzędników trzeba przecież opłacić. Przykładowo: wpłacamy do Unii 150 zł i otrzymujemy w zamian 100 zł. Resztę pochłaniają biurokraci. Nie warto chyba wspominać obszerniej o tym, że istnieje możliwość wydawania tych pieniędzy z pominięciem pożerającego 1/3 aparatu. Oczywista oczywistość. Niestety nie wpadli na to nasi rządzący.
Istnieje jeszcze jedna wada unijnych dotacji. Wróćmy do przykładu z kwotą 150 zł. Jak wiadomo zostaje nam zaledwie 100 zł, ale i na tym nie kończą się problemy, ponieważ nie dostajemy z powrotem całej ,,stówy”. Unia oddaje nam to w ratach po 20 zł, a do tego – żeby było śmieszniej – każda kolejna ,,rata” jest już z góry przeznaczona na konkretny projekt. Dlatego w zasadzie trudno powiedzieć, żebyśmy to my sami wydawali nasze pieniądze. Są przecież tacy, którzy mogą wybrać to, co rzeczywiście dla nas lepsze.
Tak mniej więcej rysuje się sprawa unijnych funduszy. Warto jeszcze wspomnieć, że średnio na rok wspomniane dotacje wynoszą ok. 2,5 % polskiego PKB (mowa tutaj wyłącznie o tzw. pakiecie spójności), zatem są to zwyczajne ,,drobniaki”. Mimo to zainwestowano w odpowiednią ilość propagandowych nalepek i plakatów, idąc w myśl za nauką towarzysza Lenina: ,,Główna rzecz jednak – to, oczywiście, propaganda i agitacja wśród wszystkich warstw ludu”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz