Szanowni
Państwo, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że pośród tego
natłoku złych słów, jakie można z powodzeniem, bez najmniejszego
mrugnięcia okiem, powiedzieć znajdziemy także nieco... wesołych
akcentów. Niektóre postępowania szacownych eurokratów na dzień
dzisiejszy wzbudzają pogardliwe uśmieszki, ale śmiem założyć,
że jeszcze kilkanaście albo kilkadziesiąt lat temu powodowałyby
istne wybuchy radości wśród całych narodowych społeczności. O
czym mowa?
W pierwszej kolejności zajmijmy
się marchewką. To znaczy przyjrzyjmy się problemowi, bo zajęła
się nim już umiłowana Unia Europejska, stwierdzając jakiś czas
temu, że jest ona niczym innym, jak... owocem. Zapytam zatem wprost,
Szanowni Państwo – gdyby ktoś przy Waszym rodzinnym stole (np.
podczas jakiejś uroczystości świątecznej, gdzie zbiera się
większa ilość osób) powiedział jakieś 50 lat temu, że
marchewka to owoc, jakie byłby Państwa reakcje? W zasadzie ciężko
nam sobie to wyobrazić, kiedy na co dzień niemalże spotykamy
podobne absurdy, które serwują nam jegomoście z Brukseli.
Społeczność Europy przywykła już niejako do podobnych
,,wynalazków”, bo na marchwi się przecież nie skończyło.
Rozwiązano również problem ślimaków (bo przecież kraje
socjalistyczne doskonale radzą sobie z problemami, które NIE
występują w innych państwach). Odgórnie bowiem stwierdzono, że
ten dobrze wszystkim znany mięczak jest... rybą. Oczywiście
lądową, bo raczej – z tego co mi wiadomo – wód nie
zamieszkuje. Płetwy zapewne trzyma pod skorupą, kryjąc się
skutecznie przed niedouczonym ciemnogrodem, ale ujawnił się
eurokratom z Brukseli – stąd ich nowoczesna wiedza.
Ale
o co tu właściwie chodzi?! Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to...
nie inaczej! Chodzi o pieniądze. Portugalczycy produkują coś na
kształt dżemu (czy tam marmolady) z marchewek, ale żeby ich towar
można było eksportować za granice (jeśli w ogóle uznamy, że w
Unii są jakiekolwiek granice), to należało uczynić z warzywa
owoc. Podobnie rzecz miała się ze ślimakami. Ponieważ jest to
niejako narodowa potrawa Francuzów eurokraci zamarzyli sobie naszych
,,braci” z zachodu dotować. Jednakże brakowało paragrafu, który
zezwalałby na dopełnienie tego faktu, zatem przekształcono ślimaki
w ryby... i wszystko gra!
Niestety
nie do końca. O ile w tych dwóch przypadkach możemy potraktować
szacownych eurokratów szyderczym śmiechem (a ci przecież jak
najbardziej na to zasługują), o tyle przy niektórych nowych
precedensach jest się czego obawiać. Powraca bowiem cenzura w
postaci ,,listy ksiąg zakazanych”, chociaż może nie dosłownie i
jeszcze niezbyt dosadnie. Wszystko zaczęło się od niemieckiej
(znowu...) minister do spraw rodziny Kristiny Schröder,
która stwierdziła, że swoim własnym dzieciom (tak na marginesie
nieco im współczuję) nie czyta bajki o Pippi Langstrump, ponieważ
jest tam mowa o ,,królu czarnych”. Pani minister korzysta zatem z
ciągle silnego eurosocjalizmu, by przeforsować swoje fanaberie. I z
tej przyczyny możemy, Szanowni Państwo, realnie obawiać się, że
wkrótce bajka o ,,murzynku Bambo” zostanie oficjalnie zakazana. Co
ciekawe w swoim szaleńczym zapędzie Kristina Schröder dorwała się
również do Pana Boga, twierdząc, iż nie powinno się Go nazywać
w rodzaju męskim, ale raczej w rodzaju nijakim. Z teologicznego
punktu widzenia Stwórca nie ma żadnej osoby, bowiem jest bytem
bezcielesnym. Skoro zatem wierzący o tym wiedzą, a niewierzącym
nic do tego, to komu tak właściwie pani minister chce cokolwiek
udowodnić?
Jakby
tego było mało feministki próbują wrzucić na unijną listę
ksiąg zakazanych (szczęśliwie oficjalnie jeszcze nie istniejącą)
opowieści braci Grimm za niepoprawny politycznie model rodziny,
gdzie ojciec zarabia na dom, zaś matka opiekuje się ogniskiem
domowym. Mamy tu do czynienia z ukłonem w stronę marksizmu
kulturowemu... zresztą nic to dziwnego. Feministkom nie straszny
żaden Marks, żaden Engels, żaden Stalin i Hitler – w myśl
własnych wybujałych fantazji ukłonią się przed samym diabłem, a
przynajmniej zaczynam odnosić takie wrażenie. Dla pań (chyba)
feministek mam mimo wszystko przyjacielską propozycję: niech zajmą
się ustanawianiem parytetów w kopalniach i na budowach. Wówczas
część ich paskudnej trzódki wykruszy się w trybie
natychmiastowym.
Wróćmy
jednak do naszej listy. Na baśniach braci Grimm się absolutnie nie
kończy. Są jeszcze opowieści z Narnii, gdzie C. S. Lewisa. Autor w
swoim dziele ośmielił się mieszkańców Kaloromenu (fikcyjnej
krainy geograficznej) przyrównać do arabów, nadając im między
innymi ciemny odcień skóry, wciskając turbany na głowy i
osadzając na piaszczystej pustyni. Panie Lewis, jak można było tak
zrobić?
To
wszystko, Szanowni Państwo. Oczywiście lista już obecnie na tych
tytułach się nie kończy. Poczekajmy jeszcze trochę, a dojdzie ich
więcej. Eurokraci wygrzebią skąd się da zapomniane powieści,
wierszy czy filmy, by tylko udowodnić swoją rację. Co ciekawe
naszym europejskim marksistom jakoś nie przyszło do głowy, że
skoro czarni się nie skarżą, to może im to zwyczajnie nie
przeszkadza. A przecież, zapomniałbym. Socjaliści zawsze wiedzą,
co dla nas najlepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz